środa, 5 kwietnia 2023

Pagani i Lamborghini czyli samochodowego zawrotu głowy ciąg dalszy

Muzeum Horacio Pagani ma podobny charakter jak Muzeum Enzo Ferrari. Szczerze mówiąc gdyby nie Mateo nigdy nie usłyszałabym o tej marce samochodów. Pasja, geniusz, niesamowite projekty, wyścigi. Cztery słowa które łączą te postaci. Właściwie to wszystko się ze sobą łączy, gdyż pochodzący z Argentyny Horacio Pagani pracował dla Lamborgini, który swoje superszybkie samochody stworzył w odpowiedzi na Ferrari. Ja nie widzę tu rywalizacji, raczej łańcuch wynikających z siebie zdarzeń. Wracając do samochodów Pagani: są absolutnie przepiękne, doskonałe! Dopieszczone do ostatniego centymetra, nie da się już ich zrobić lepiej i piękniej. Są fantazyjne, finezyjne. To dzieła sztuki! Wyglądają jak jakieś cudowne owady z bajki, widzieliście te lusterka??
Na ścianach mnóstwo oryginalnych szkiców. W kącie stolik dla projektów własnych odwiedzających muzeum, zwłaszcza tych młodszych. Wygląda na to, że i na Chłopcach zrobiły wrażenie, chociaż znali je już ze zdjęć w internecie. Zwłaszcza na Elio, który swój projekt zostawia w Muzeum do przyczepienia na specjalnej tablicy i decyduje się własne uzbierane i zachomikowane pieniądze wydać na kolejny zestaw Lego, tym razem jako pamiątka z Muzeum Pagani. Być może kogoś urażę tym stwierdzeniem, ale jak można być bogatym i kupować Porche??
Jeśli do tej pory zwiedzaliśmy słynne stajnie to teraz przenosimy się do obory.
Lamborghini Automobile Museum to z kolei wersja dwupiętrowego salonu samochodowego. Stare modele na parterze i nowe na piętrze. I tu mieliśmy kłopot ze znalezieniem wolnego miejsca na parkingu ale już nauczyliśmy się, że zamiast jeździć w kółko trzeba po prostu stanąć i poczekać aż się zwolni miejsce, gdy odjadą ci którzy się już wystarczająco napatrzyli. 
My nie możemy się napatrzeć. Elio odkrywa dziś czego chce dokonać w życiu: tym czym był Tolkien dla angielskiej mitologii, on chce być dla polskiej motoryzacji. „Bo Polska nie ma żadnego słynnego samochodu”. Kto wie, może wskrzesi Poloneza, który bądź co bądź z daleka kształty miał podobne. W każdym razie podobnie wydłużone. Lamborghini to jak dotąd moja ulubiona marka samochodów (i traktorów) i jedyna którą (nie licząc Poloneza, na którym zdawałam na prawo jazdy, ale ich już nie ma…) rozróżniam pośród innych. No, od teraz druga ulubiona po Pagani. Obok fabryka, którą można zwiedzić i zobaczyć linię produkcyjną (oczywiście żadnego fotografowania!) ale trzeba mieć rezerwację. My nie mamy, ale za to wszyscy mamy już pomału dosyć. Nikt nie ma też już ochoty jechać do Muzeum Ferrucio Lamborghini, gdzie moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o założycielu firmy z bykiem w logo i zobaczyć słynne traktory (oto pojazd stworzony dla mnie!). Wracamy do hotelu. Chłopcy chcą jak najszybciej złożyć nowe Pagani Elio, my czując że pora na cappucino napić się kawy w hotelowym barze. Niestety nie ma takiej opcji. Wszystko zamknięte. Głęboko rozczarowani jedziemy jeszcze raz tego dnia na boisko do koszykówki, potem na zakupy, wreszcie na poszukiwanie fajnego lokalu na kolację. Odwiedzając miejsca z młynem w nazwie robimy małą wycieczkę krajoznawczą. Idealnie płaskie równiny Emilii zaczynają lekko falować by przejść w całkiem spore pagórki. W oddali kilka ośnieżonych szczytów. Słońce choć już nisko, świeci intensywnie, wokół bujna zieleń. Typowo wiejskie krajobrazy to miła odmiana po dwóch dniach pośród samochodów i turystycznej komercji. Że to region rolniczy, nie da się nie zauważyć. Mi najbardziej podobają się żywopłoty, z roślin w różnych odmianach, kształtach i kolorach. Niestety rzuca się w oczy równie mocno druga strona medalu: Emilia- Romania ma problemy z wodą. Jeśli do kogoś to jeszcze nie dotarło - katastrofa klimatyczna na północy Europy JUŻ się pomału zaczęła.
Kolacja jest przepyszna. Jakimś cudem kelner znajduje dla nas stolik w wypełnionej po brzegi ludźmi restauracji La Locanda Del Mulino. Risotto, róże z boczku i cukinii, gnocce i inne pyszności, w tym desery. Do tego lampka lokalnego czerwonego musującego wina i czuję się błogo, wsłuchana w gwar otaczających mnie włoskich rozmów. Chętnie byśmy tu jeszcze raz przyszli, chyba zrezygnujemy z obiadu w Bolonii i wrócimy tutaj, rezerwując stolik zawczasu.
Jutro było w planach Gelato Museum Carpigiani ale okazało się (dobrze że sprawdziłam!), że i tu trzeba mieć rezerwację a najbliższe wolne terminy na jakąkolwiek opcję zwiedzania z degustacją lodów zaczynają się od 20 kwietnia. Mówi się trudno. W Bolonii jest co robić, a na lody pójdziemy do którejś z bolońskich lodziarni. 
Tymczasem przed spaniem otwieramy jeszcze 1,5 litrową butelkę tym razem białego, lokalnego frizzante. Wspominam dzisiejszy dzień i myślę sobie: jak można nie kochać Włochów?












































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...