Tym razem śpię w miarę dobrze. Po śniadaniu ubieram czerwone spodnie chino i czarny golf, i… 3…2…1… 0 start! Zaczynamy nasz tour po samochodowych muzeach. Zaczynamy krążąc po centrum Maranello (niezbyt rozległym więc tak naprawdę jeździmy w kółko bez sensu po jednej i tej samej ulicy) przez godzinę szukając miejsca na parkingu. Wszystko czerwone i wszystko z logo Ferrari. Ferrari tu Ferrari tam, już mnie pomału zaczyna mdlić od nadmiaru. Co rusz mija nas wypasione prywatne auto ale w co drugim budynku oferta wypożyczenia czerwonej zabawki na przejażdżkę po miasteczku, zupełnie podobną do tej naszej przez ostatnie 60 minut lecz za kierownicą drogiej, legendarnej maszyny. Muzeum Ferrari Maranello jest ciekawe, atrakcyjne zwłaszcza dla młodszych odwiedzających. Ja przyznaję, trochę się nudzę. Samochody owszem, robią wrażenie ale to nie ten sam poziom ekscytacji co w Keukenhof. Zdecydowanie wolę tulipany. Dużo bardziej podoba mi się Enzo Ferrari Muzeum w Modenie. Bardziej eleganckie, skupiające się na życiu wizjonera włoskiej (i światowej) motoryzacji. W Maranello, gdzie znajduje się siedziba firmy jest bardziej prosto, męsko, konkretnie. Wyścigi, super szybkie fury, klimat warsztatu samochodowego. Tu natomiast, przechadzając się pośród eleganckich modeli w pomieszczeniach rodzinnego domu Enzo Ferrari (który sprzedał by otworzyć fabrykę i zapoczątkować legendę) i nowego, ciekawie zaprojektowanego budynku, gdzie wyświetlany jest wzruszający, choć może nieco zbyt patetyczny film oparty na starych fotografiach i czarno-białych filmikach czujemy pasję i prestiż, jakie wiążą się z marką Ferrari. Historia Enzo Ferrari, który w wieku 10 lat zakochał się w wyścigach samochodowych, jest inspirująca, mówi o tym że nasze marzenia mogą zmieniać świat, że dzięki pasji many szansę stworzyć coś wspaniałego. To także kwintesencja „włoskości”, tego jak owa nacja podchodzi do życia, rodziny, pracy. Jestem zafascynowana i zachwycona!
Na pamiątkę Chłopcy kupują w sklepie z gadżetami zestaw Lego, jednego z modeli z lat 70-tych, chociaż mają już parę innych w swojej kolekcji.
Gdy podjeżdżamy pod ten dziwny pagórek, jakim od strony parkingu wydaje się być muzeum, widzę na trawie spożywające coś, sporych rozmiarów zwierzę. To chyba nutria! Nie nauczyłam się włoskiego (niestety!), ale z artykułu znalezionego na szybko w internecie wynika ze to możliwe, zwierzęta te panoszą się bowiem w Modenie i okolicach od wielu lat.
Zmęczenie i głód zaprowadza nas do La Piadinerii. Znacie piadę? My tak, bo pasjonatka tej pizzopodobnej potrawy otworzyła swój lokal w naszej okolicy i odwiedziliśmy go kilkukrotnie. Zjadamy więc po naleśniku z ciasta pizzowego na wytrawno (my) i z nutellą (Chłopcy), popijając pyszną Limonatą.
Charakter spaceru nieco się zmienia. Teraz to ja jestem w domu i to nie za sprawą wypitego przed chwilą cappuccino. W duomo di Modena tak konkretnie. Katedra jest niesamowita! Tak jak pisało w przewodniku: z zewnątrz niepozorna w środku skrywa skarby. Nie mam wiedzy i kompetencji by opisywać jakie dzieła średniowiecznej sztuki rzeźbiarskiej, malarskiej i architektonicznej można tu podziwiać. Mnie szczególnie zachwyciły te intarsjowane, zwłaszcza obrazy przedstawiające ewangelistów. Co do reszty cytuję za moim oldschoolowym przewodnikiem: “miedzy nawą główna a prezbiterium wznosi się jedno z najwspanialszych romańskich lektoriów, jakie zachowały się do dzisiejszych czasów (lektoria, stanowiące nieodzowny element wyposażenia średniowiecznych kościołów, były przegrodami oddzielającymi wiernych, zajmujących miejsca w nawach, od duchowieństwa zasiadającego w prezbiterium. Większość tego typu konstrukcji rozebrano w okresie kontrreformacji, przetrwały jedynie nieliczne)”. Chłopcy jak to zwykle nie podzielają moich zachwytów, ale interesuje ich wieża, La Ghirlandina. Jak z każdej tego typu budowli mamy rozległy widok na okolicę i piękną układankę z dachów otaczających katedrę domów. W środku więzienna cela z intrygująco pięknym (jak na zakład penitencjarny) sufitem. Wieża nie należała do Kościoła, ale do władz komunalnych. Służyła straży miejskiej jako punkt obserwacyjny. Wysoka na 89 metrów jest lekko pochylona (jak widać los ten nie ominął wielu z nich, nie tylko tej najsłynniejszej z Pizy).
Na koniec kolacja. Czekamy do 19:00 na ponowne otwarcie się restauracji ale dziś wyjątkowo ciężko coś znaleźć bo prawie wszystkie są zamknięte w poniedziałki. Ostatecznie Mateo zaprowadza nas na pizze do Mozabella Street Good, w jakiejś zabytkowej hali targowej. Znów jest włosko i swojsko choć w zupełnie innym, bardziej młodzieżowym stylu.
Przez te wszystkie cuda zapominam o kartkach, które podobnie jak w zeszłym roku będziemy wysyłać nie tylko z pozdrowieniami z wyprawy ale i z wielkanocnymi życzeniami. Wybaczcie, że znów dotrą spóźnione…
Podobnie jak zdjęcia… Mam za slaby internet, zatem załączę je dopiero po powrocie do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz