Miasteczko u stóp którego zamieszkaliśmy okazało się być bardzo miłym zaskoczeniem. Mając w pamięci sąsiadujący z kempingiem, na który jeździliśmy dawniej, Starigrad (odnoszę wrażenie że co drugie miasto tak się tu nazywa) spodziewaliśmy się wypełnionych hałaśliwym tłumem turystów przydrożnych kramów z nadmorskim ekwipunkiem i pamiątkami z Chin. Tu, w dawnej rezydencji biskupa Poreč, pomijając okolice mariny, jest spokojnie i nastrojowo. Przyjemnie jest błądzić labiryntem brukowanych ciasnych uliczek z kamienia, gdzie chodnik zlewa się z fasadą w jedną całość, cudownie obrośniętą śródziemnomorskimi roślinami, kwiatami o obłędnych, intensywnych kolorach. Na malutkich podwóreczkach albo tak po prostu na ulicy stoją stoliki nakryte do kolacji albo z kieliszkiem czegoś do picia, przy których siedzą rodziny lub pary, czasem ktoś samotnie pochylony nad książką… Bezszelestnie, na mięciutkich łapkach przemykają koty, w oddali słychać muzykę na żywo. Miasteczku patronuje słynny uwodziciel i awanturnik Giacomo Casanova, który odwiedził Vrsar podczas swoich licznych podróży. Ten fakt historyczny podkreślony został w wielu zakątkach i lokalach gastronomicznych, na przykład imieniem Casanovy nazwano punkt widokowy, z którego pięknie widać port i okoliczne wyspy. Równie atrakcyjny jest widok z wieży kościoła św. Martina, przy którym pewnego wieczora zakupiliśmy za 5 kun płaską muszlę (pewnie aż tyle nie wartą) od grupki uroczych, rezolutnych i przedsiębiorczych dzieciaków.
Zajrzeliśmy i do kościoła św. Foška, gdzie znajduje się coś w rodzaju muzeum. Wpuszczono nas za darmo lecz nie pozwolono ani dotykać ani fotografować.
Przez korytarz z czerwonym dywanem, girlandami lampek i doniczkami z kolokazją zbaczamy z ulicy zapełnionych po brzegi restauracji i odkrywamy lokal trochę mniej turystyczny, bardziej swojski. Restauracja El Toro. Wrócimy tam jeszcze raz, podobnie jak do położonej nieopodal ale już zdecydowanie bardziej popularnej i obleganej lodziarni Eiscafe Istra. Niezła jest nasza restauracja kempingowa, jedna z dwóch, ale stolik trzeba rezerwować tam w porze kolacji przynajmniej dwa dni wcześniej. Warto bo kolacja z widokiem na morze smakuje bezsprzecznie jeszcze bardziej.
Większy wybór propozycji gastronomicznych można znaleźć w sąsiedniej Funtanie, która cała zdaje się być jedną wielką restauracją. Po obu stronach ulicy na wielkich rożnach obracają się świnki i jagnięta, grill i mięso króluje, ale to nie są smaki których zwykle szukamy, chociaż przyznaję, i mi zdarza się zamówić kawałek, mam niestety słabość do steków…
Aeropark Vrsar, zgodnie z informacja na Google Maps jest czynny do 20:00. Czekamy zatem aż upał nieco zelżeje zanim zabieramy Elio by obejrzał sobie samoloty. Nie kryje rozczarowania kiedy znajdujemy bramę zamkniętą, ja też jestem lekko wkurzona. Zaglądamy przez płot ale to nie to samo. Idę więc zapytać, może nas jednak jakoś wpuszczą. Udaje się, sympatyczna starsza pani siada w prowizorycznej kasie i pobiera ode mnie i Taty po 50 kun. Mimo że dzieci wchodzą za darmo, cena jest mocno zawyżona. Rozumiem koncepcję stworzenia muzeum z uszkodzonych (tudzież rozbitych) samolotów, ale maszyny są w naprawdę w opłakanym, wręcz fatalnym stanie. Rozpadające się kadłuby i gęste pajęczyny to nic w porównaniu z brudem i śmieciami. W zasadzie to nie muzeum a jakieś samolotowe śmietnisko. Można zaglądać a nawet wchodzić do środka ale zwiedzanie odbywa się, jak oznajmia napis przy wejściu, na własną odpowiedzialność. Obawiam się, że nie jest to bezpieczne a tym bardziej zgodne z europejskimi normami…
Nieco rozczarowani a nawet zniesmaczeni opuszczamy to zaniedbane miejsce i jedziemy nad fiord, Limski zaljev, wcinający się w ląd na długość 9 km. Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa limes znaczącego granica. Najpierw okropnie zapyloną drogą na jeden z punktów widokowych, potem do jego początków (czy też końca, zależy jak na to patrzeć), gdzie znajduje się kilka restauracji oraz drewnianych budek z miodem, oliwą, truflami i lokalnymi serami, a poza tym jest bardzo ale to bardzo ładnie, zwłaszcza że właśnie zachodzi słońce. Na kolację wybieram knajpkę w głębi lądu, by mieć pretekst do kontynuowania samochodowej wycieczki, ku niezadowoleniu reszty załogi. Jedzenie w Konoba Danieli jest nieco bardziej tradycyjne i tłuste niż to nad morzem (na szczęście to oliwa z oliwek) ale smaczne (domowy chorwacki rosołek!), więc marudy zostają udobruchane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz