W połowie drugiego tygodnia naszego pobytu na kempingu przechodzi front. Wszyscy wiedzą, że pogoda ma się załamać, każdy sprawdził pogodowe aplikacje już poprzedniego dnia, a jeśli nie to wiszące nad półwyspem chmury nie pozostawiają wątpliwości w jakim kierunku to zmierza. Plaże prawie puste, morze niespokojne. Pływanie jest wielce ryzykowne, na falach przybojowych możemy w ciągu kilku minut znaleźć się dalej od brzegu niż byśmy tego chcieli, mimo to kilku śmiałków, najwytrwalszych amatorów kąpieli nie rezygnuje z tej przyjemności. Po śniadaniu burza wreszcie przychodzi, długo oczekiwana a mimo to wszyscy w popłochu wrzucają dobytek do namiotów i przyczep. Zgadzam się z naszymi szwedzko-polskimi znajomymi z sąsiedniego namiotu, że taki dzień deszczowy jest dobry, by odpocząć, posiedzieć trochę w namiocie zamiast nieustannie coś robić. Wreszcie spokojnie poczytać, pomalować, pograć w coś… Rozkładam przyczepową kanapę i z książką przeczekuję deszcz, który jednak równie szybko jak się pojawił, znika.
Zgodnie z wcześniejszym planem udajemy się na kolejną wycieczkę, tym razem pod ziemię. Chorwacja jest niezwykle interesująca pod względem geomorfologicznym, co przekłada się na jej popularność, bo to właśnie piękne krajobrazy i specyficzne ukształtowanie terenu, zwłaszcza lini brzegowej przyciąga tu co roku tłumy turystów. Wybrzeże Chorwacji jest na tyle wyjątkowe w skali świata, że ten typ, z licznymi podłużnymi wyspami ustawionymi równolegle do lini brzegowej został nazwany dalmatyńskim. Trudno nie zachwycić się tworzącym wyjątkowo miłe wrażenie wzrokowe połączeniem jasnego kamienia i (wynikającego z tego) turkusowego morza. A kto widział Jeziora Plitwickie ten wie, że tak właśnie mógłby wyglądać biblijny Raj. Ale kraj ten jest piękny nie tylko od tej strony. Pod ziemią istnieje świat równoległy, równie efektowny, choć o nieco innym charakterze, to druga strona tego samego medalu, tworzy go ten sam materiał: skała. Jaskiń jest naprawdę sporo, są niezwykłe i wzbudzają zainteresowanie nie tylko speleologów ale i paleontologów, archeologów czy zoologów. Niektóre z nich są bardzo długie, inne bardzo głębokie, mniej lub bardziej spektakularne jeśli chodzi o wygląd, lecz wszystkie fascynujące. My tym razem obejrzeliśmy Grotę Baredine. Jest inna niż jaskinie, w jakich byłam do tej pory, dość wysoka, czy raczej głęboka. Turyści schodzą jedynie na 60 m ze 132 jakie liczy. Zwiedzanie polega na schodzeniu w dół i powrotnej wspinaczce w górę po 270 stopniach i zajmuje około 40 minut, obowiązkowo z przewodnikiem. Ten akurat bardzo ciekawie opowiada, prowadząc jednocześnie dwie grupy, płynnie przechodząc z angielskiego (nasza grupa) na włoski. Jaskinia została odkryta na początku XX wieku. Badania dowiodły, że była przed wiekami zamieszkiwana przez ludzi. Ci współcześni wydobywali z niej kamienie do budowy domów, a to czego już nie potrzebowali wrzucali z powrotem, stąd usypiska przy wejściu. Oprócz faktu znalezienia w niej pozostałości ceramiki oraz niesamowitych forum geologicznych wartością są również jej niezwykli mieszkańcy. Poza licznymi niewidocznymi insektami, przezroczystymi krabami i jedną ropuchą którą spotkaliśmy przy wejściu, żyje tu pewien niesamowity gatunek plaza ogoniastego, którego my znamy ze słoweńskiej Jaskini Postojnej. Proteus anguinus, nie lubię jego polskiej nazwy: odmieniec jaskiniowy. W Słowenii mówili na niego „človeška ribica” - tak jak po angielsku human fish, znany jest także jako baby dragon, salamandra jaskiniowa czy proteus lub olm. Żyje w jeziorze, położonym w najniższej z dostępnych dla turystów pięciu komnat, w zaiste bajkowej scenerii. Niewykluczone, że w niektórych osobach może wzbudzać obrzydzenie, ale my uważamy, że jest przeuroczy. Niewykluczone także, że już o nim pisałam na blogu przy jakiejś innej okazji. Wybierając się do jaskini pamiętajcie o jakiejś bluzie lub swetrze, temperatura wynosi tam 14 stopni Celsjusza.
W cenie biletu do jaskini jest także wstęp do malutkiego muzeum z nią związanego oraz w jedno miejsce zupełnie nie związane ale absolutnie odjazdowe i obowiązkowe dla wszystkich dzieciaków, a także fanów traktorów. Poszliśmy tam najpierw, gdy okazało się, że najwcześniejsza dostępna godzina wejścia do jamy to 17:15, zatem w zapasie mieliśmy około dwie. Tractor Story położone jest tuż obok, w otoczeniu pól, sadów i gajów oliwnych. Maszyny rolnicze są stare, zabytkowe ale nie tak zaniedbane jak samoloty w Aeropark Vrsar i prezentują się zdecydowanie lepiej. Mam wrażenie, że trafiliśmy do bajki Pixara, prosto na farmę Złomka! Na wejściu wita nas maszyna do kładzenia asfaltu i choć wygląda na straszą, a na imię ma Bubba, do złudzenia przypomina Bessie, do której przyczepiono Zygzaka McQueena w pierwszej części filmu Auta. Zresztą sama nazwa tej turystycznej atrakcji to bez wątpienia nawiązanie do innej serii wyprodukowanej przez słynną wytwórnie. Fantastyczne miejsce, by bez nudy pokazać historię rolnictwa i świetna zabawa, bo można usiąść na fotelu za kierownicą i poczuć jak prawdziwy gospodarz farmy. Kobiety na traktory, a jakże! Nawet nieznośny upał, żar lejący się z nieba jest tu niezbędny dla lepszej ilustracji, bajkowego tła sytuacji, wzmagając dodatkowo zapach siana i rosnącej w ogromnych kępach lawendy. Po ciężkej „pracy” na farmie Mateo i Elio zgłodnieli, nie ma mowy by z pustymi brzuchami oglądali stalagnaty i inne skalne cuda. W barze dużego wyboru nie ma, frytki i naleśniki to ten optymalny. Stolików jest sporo, można więc rozłożyć się z własnym prowiantem, jeśli się go akurat zabrało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz