Nie pytajcie czemu nasza łódka tak się nazywa i co owa nazwa oznacza. Nam też się nie specjalnie podoba ale tak ją nazwano i już. Fantazja nazywaczy łódek jest nieograniczona. Zastanawialiście się (ja właśnie to robię) kto właściwie nadaje te nazwy? Jest jakaś osoba specjalnie za to odpowiedzialna? W Japonii stworzono by do tego zapewne specjalną profesję (może jest?) i byłyby one (są?) piękne i poetyckie. Z łódkami na Mazurach bywa różnie, zwłaszcza tymi czarterowymi. Ale niektóre nazwy są fajne, a czasem zabawne. Na przykład kiedyś spotkaliśmy „Nierdzewnego”. Potem w Węgorzewie zauważyłam „Kochankę Nierdzewnego”. Okazało się, że jest cała rodzina rozpierzchnięta po jeziorach: Ojciec, Babka itd.
Jako że to nasze pierwsze rejsy w krainie Wielkich Jezior Mazurskich Tata chciał nam pokazać najbardziej charakterystyczne, kultowe i znane miejsca. Albo ważne dla niego. Jak już pisałam w poprzednim poście z początku płynęliśmy tak jak w zeszłym roku, trochę dla porównania, sprawdzenia co słychać (i jak już się dowiedzieliście głównie ryki wydawane przez maszyny motorowodniaków) a trochę, że wyruszając z Ruciane-Nida nie mamy jak inaczej dostać się na północne jeziora. Być może kolejnym razem uczynimy inaczej, na przykład wypożyczając łódkę w Wilkasach, który to port też nie szczególnie lubię, ale ma jakąś otoczkę dawnych żeglarskich czasów, a w sklepiku pomiędzy AZS a PTTK można kupić zapas mazurskich karmelków i mrowiska na drogę do „popołudniowej herbatki na wachcie”. Chcąc obejrzeć film na Festiwalu Kino Letnie w Giżycku (oraz samo miasto, bo ostatnio spędziliśmy tam tylko wieczór w marinie i pobliskiej Stekowni) a także zjeść znów coś smacznego w Bistro Sady, będziemy tę zeszłoroczną trasę częściowo kontynuować. Zaczynamy jednak szukać naszych własnych miejsc, które nie będą zbytnio pokrywać się z turystycznym topem miast i atrakcji. Przystań Rajcocha jest jednym z takich. To zdecydowanie najlepsza miejscówka, do jakiej w tym roku (a nie przesadzę, jeśli napiszę że w ogóle) dopłynęliśmy. Tata już tu kiedyś przypłynął, daaaawno temu, ale wtedy nic tu jeszcze nie było, ot kolejna binduga. Z początku też chcieliśmy zresztą nocować na dziko. Na Jeziorze Dobskim zapragnęliśmy schronić się przed hałasem silników i sinicami, a przy okazji zajrzeć na Wyspę Gilma, na której znajdują się ruiny zabytkowej budowli zwanej Świątynią Dumania. Znajduje się kawałek za Wyspą Kormoranów, z której z kolei nie wystają już nawet kikuty drzew, wkrótce całkowicie zniknie pod zwałami ptasich odchodów. Ostatecznie zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Gilmy, respektując zasady panujące w rezerwacie jakim jezioro jest objęte. Za to trafiliśmy do cudownego miejsca, dokładnie takiego jak lubimy, gdzie obcowanie z przyrodą harmonijnie łączy się z kulturą. Z jednej strony spartańskie warunki (i jednocześnie jedyne czyściutkie sanitariaty na całych Mazurach), z drugiej półka z książkami, przytulne leżaki i jazz, cichutko rozbrzmiewający z barowych głośników, absolutnie przy tym nie zakłócając szumu liści na drzewach, chlupotania jeziora i śpiewu ptaków. Do tego pyszne pierogi (jedne z najlepszych! uwierzcie, bo znamy się na tym!), domowa chrzanowa (sic!) nalewka i opowieści właścicieli pełne ciekawostek i historycznych tajemnic związanych z tutejszą okolicą (wspomniana „świątynia”, bunkry z czasów pierwszej wojny). A wieczorem ognisko z prawdziwymi szantami - dosiadamy się na chwilkę do naszych żeglarskich sąsiadów z kubkiem kawy i zupką chińską. W tej półdzikiej marinie bosman-kapitan-i-właściciel w jednym zabrania włączania swojej muzyki na łódce, lecz śpiewać przy ognisku można do woli. A że mamy szczęście i kilku artystów-amatorów z gitarami właśnie stroi instrumenty, słuchamy, żeglarskie klimaty jak z dawnych lat, bo te szanty sztynorckie to już czysta komercja, i trafić tam akurat na festiwal oznaczało li i jedynie trafić na wielki tłum. A zgadnijcie kogo znaleźliśmy w barze: oto najsłynniejsza żeglarka dziecięcego świata bajek, bohaterka swego czasu ulubionego filmu Elio, z wytwórni Pixar - Vaiana we własnej osobie ;)
Zapisujemy na Google maps każdą zatoczkę i każde kotwicowisko, musimy je ponazywać, długimi pięknymi nazwami w chińskim stylu tak jak zeszłoroczną Zieloną Niepokojącego Zapachu Lagunę Spokojnego Bobra Na Wyspie Żabiej. Do niektórych wrócimy, niektóre może będą akurat zajęte przez inna żaglówkę.
Dłużej niż ostatnim razem bawimy w Giżycku. Akurat dwa dni pod rząd lecą w kinie plenerowym dwa filmy, których nie widzieliśmy. Miejsce też mamy fajne, prawie że możemy oglądać film z rufy (dźwięk można ustawić w statkowym radiu na odpowiedniej częstotliwości). W tym roku jest tak ciepło, że koce się nie przydają. Tata pechowo zostawia w kinie swoją żeglarską kurtkę i ulubioną zieloną czapkę. Obsługa zostawia je na skrzynce transformatorowej, więc do rana znika. Prawdopodobnie wziął ją jeden z bezdomnych, których tu w Giżycku jest wielu, zwłaszcza w miejskim parku, koło cmentarza powstałego na początku poprzedniego wieku po wielkim pożarze. Park ów sprawia przygnębiające wrażenie. Nie ma tu placów zabaw wypełnionych roześmianymi dziećmi, rodzin na kocach piknikowych, mało spacerowiczów. Większość zajmujących ławki osób to ludzie, którym zdecydowanie nie jest w życiu lekko. Obrazek dopełnia policyjna furgonetka w rogu, legitymująca jednego z nich. Tuż za parkiem wieża ciśnień. Wewnątrz muzeum związane z życiem codziennym mieszkańców miasta po drugiej wojnie światowej, tych których przywiodła w to miejsce dziejowa zawierucha. Na szczycie platforma widokowa, dwa ostatnie piętra zajmuje przyjemna kawiarnia, ściany zdobią reprodukcje obrazów, my wybieramy wiklinowy stolik z krzesłami na piętrze z Tamarą Łempicką. Popijając bezalkoholowe koktajle obserwujemy niebo i inne znaki na ziemi i wodzie, ostrzegające przed groźnymi zjawiskami pogodowymi, burza przeszła bokiem. Najbardziej baliśmy się, że zanim żywioł opanuje miasto, nie zdążymy odebrać zamówionych na 16:00 kartaczy. Pan Kartacz sugeruje na swojej stronie internetowej rezerwować w sezonie wielgachną pyzę, są bardzo popularne. I nie ma się co dziwić. W tym roku dostępne jedynie z mięsem, mimo to zjadam całe dwa, tylko okraszone cebulką - bez surówki, barszczu czy wódki na popitkę, co świadczy o tym, że są naprawdę smaczne. Do tego kompot Hultaj, w czterech smakach. Lokal przewidziany raczej dla klientów zamawiających na wynos, ale przy ładnej pogodzie można skorzystać z paru stolików na zewnątrz. Zapasy jedzenia na potem uzupełniamy oczywiście w dyskoncie na L., który - jak to się ładnie wszystko układa - znajduje się u stóp wieży. W nocy na kei istna feta, imprezuje większość żaglówek z młodą załogą na pokładzie. Jakoś udaje nam się zasnąć, w tej kwestii nie jesteśmy jakoś strasznie zrzędliwi i wymagający, chociaż ciszę nocną wbrew naszym burzliwym temperamentom akurat lubimy i respektujemy. Kiedy o 2 wybudza nas jeszcze większy harmider, Tata nie wytrzymuje i uspokaja towarzystwo. Okazuje się, że jeden z pijanych żeglarzy wpadł do wody, szczęśliwie nic mu się nie stało.
Całe dwa tygodnie jest upalnie. Właściwie tylko dwa może trzy razy padało, dwa może trzy deszczowe poranki, po których za każdym razem następował kolejny gorący i słoneczny dzień.
Ponownie odwiedzamy Fishbarkę (cudem udaje nam się zaparkować, przy stole dosiadamy się do innych klientów, ale miętus wart tych niedogodności, cóż nie byłoby tylu chętnych smakoszy gdyby smacznie nie było), Stare Sady (to ten port jak z instagramowej fotki: mur pruski, stoliki pośród jabłonek, girlandy lampek. W tym roku piękne świeżo odremontowane lecz totalnie niefunkcjonalne łazienki z prysznicami na bon z kodem kreskowym, luzem biegające duże rasowe psy - psia kupa na placu zabaw gratis, kołysanie jak podczas sztormu, za każdym razem jak przepływa wielka morska motorówka i jakaś taka smętna kolacja w Bistro Sady - to ostatnie chyba największe rozczarowanie, bo czekaliśmy cały rok by tu wrócić…). Ostatniego dnia gdy zbliżamy się do portu macierzystego, widzimy na horyzoncie Acai, którą wynajmowaliśmy poprzednio. Tata ma okazje udowodnić, że Camu Camu IV faktycznie jest szybsza i chwilę póżniej zostawiamy ją w tyle.
Jak było do przewidzenia w Ruciane-Nida znów zdarza się na koniec niemiła przygoda, tym razem jedziemy na SOR z Elio, który robi sobie, na szczęście niegroźny, uraz. Wolelibyśmy pojechać do Mrągowa, w którym nigdy wcześniej nie byliśmy, w innych okolicznościach, ale cieszymy się, że na strachu się skończyło. Wracamy się pakować a tu kolejna pechowa niespodzianka: koncert rapowy na drugim brzegu. Kończy się przed północą, ale dudniące, skoczne rytmy trwającej dalej imprezy budzą mnie jeszcze kilka razy conajmniej do 4:00 nad ranem.
W Słowiczówce na pożegnanie też nie mamy farta albo może powinniśmy się po prostu nauczyć już tego lata robić rezerwacje. Kelnerka oferuje nam stolik tylko na szybki obiad, zupę lub przystawkę, z czego bez wahania korzystamy, popijając posiłek wciąż ulubioną w tej części Polski pigwoniadą. Jeszcze tylko zakupy na drogę: rybka w occie, piwo dla Dziadka z mazurskiego browaru, mrowisko… Wracamy inną drogą, mijając miasteczka, których nazwy znamy od strony wody. Jest to zaskakująca perspektywa, odległości się skracają, nie czuć rozmiaru jezior, mazurskiego rozmachu, tego całego błękitu. Migotające w słońcu fragmenty jeziora prześwitują między drzewami i mijanymi budynkami, ale to już jakieś inne miejsca, nasze Mazury wskoczyły do szufladki „wspomnienia”, do następnego razu. Oby za rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz