Tak, tak, Moi Mili, udało się, znowu płyniemy napędzani mazurskim wiatrem w poszukiwaniu urokliwych zatoczek, ciekawych miejsc i nowych przygód. Trochę się kłócimy, trochę miło spędzamy czas. Tak jakoś wyszło, że podążamy tym samym szlakiem co w zeszłym roku. W sobotę, po tygodniu mniej lub bardziej intensywnego halsowania, dobiliśmy do Pięknego Brzegu i podobnie jak poprzednio zostajemy na dwie noce, by odpocząć i rozruszać zastałe na pokładzie kości. Tym razem odwiedzamy Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie, małe i kameralne, do którego znów idziemy przez sosnowy, a potem mieszany las i pachnące latem, porośnięte polnym zielskiem nieużytki. Po muzeum mieszczącym się w starym budynku dworca (ostatni pociąg odjechał stąd w 1992 r. - dla odmiany pierwszy pod koniec XIX w.) oprowadza nas i raczy opowieściami z życia pociągów i własnego, bo oba przez pół wieku przeplatały się ze sobą i nadal są nierozerwalnie związane, Pan Antonii który przyjeżdża raz w miesiącu do Węgorzewa z Biskubca by z zabłąkanymi turystami podzielić się swoim kolejowym doświadczeniem jako przewodnik-wolontariusz. Bilety wstępu, wyglądające jak te tekturowe, które były w sprzedaży jeszcze kiedy wracałam w weekendy pociągiem do domu z liceum, sami skasowaliśmy w starych datownikach kolejowych. W Węgorzewie jesteśmy już de facto od przedwczoraj, bo popłynęliśmy najpierw zobaczyć ominięte w zeszłym roku kanały (są bardzo malownicze!). Nocowaliśmy w malutkiej Ekomarinie, (jak widzicie staramy się unikać tłumów) koło Muzeum Kultury Ludowej, odwiedzonego poprzednim razem, w którym teraz kupiliśmy pocztówki z widoczkiem sprzed lat. Miejsca jest niewiele, przewidziane zaledwie na kilka jednostek, które cumują starym sposobem (kiedy nie było tyle statków, że trzeba je upychać przy kei ciasno jak sardynki w puszce) alongside, przy Bulwarze Loir et Cher nad Węgorapą. Udało mi się na dzień dobry zrobić dobre wrażenie: po tym jak nieudolnie rzuciłam bosmanowi cumę i wpadła do wody okazało się, gdy ją pociągnął że była odwrotnie zaknagowana, zatem drugi koniec tez znalazł się w wodzie…
Główny Port, Keja również wydaje się w porządku, w tamtejszej tawernie spożywamy kolacje. Findus Eliasz zamawia szczupaka bo postanowił zjeść wszystkie szczupaki z mazurskich jezior, żeby nie bać się ich, kiedy zażywa kąpieli albo moczy stópki, gdy prujemy przez błękitne fale. Kilka dni wcześniej zjedliśmy jednego w pierogach u Pani Eulalii w Wilkasach. Jej restauracja była już zamknięta od 20 minut, ale ujrzawszy nasze wygłodniałe oblicza wyglądające z rozczarowaniem zza płota, postanowiła, że nas nie zostawi głodnych i ponownie otworzyła swoją smaczną domową kuchnię. Prowadzi tu gospodarstwo agroturystyczne Agromargot i robi rozmaite własne przetwory, które oczywiście nabyłam. Wybór niezwykle trudny, ale chyba trafiony, bo za konfiturę rabarbarowo-migdałową gospodyni zdobyła pierwszą nagrodę!
Zatem Ruciane-Nida, Mikołajki (Enklawa i spacer z plecakami po zakupy do Biedronki), Wilkasy (nie przepadam, ale inaczej się nie dało), Sztynort (skoro Sztynort to nowa bransoletka i nowa nalewka w Zęzie), Węgorzewo. Zaczęliśmy tam gdzie skończyliśmy pierwszy rejs - przepysznie, w restauracji Słowiczówka. Po drodze pare noclegów na dziko i przystanków na kotwicy, żeby się wykąpać. Nawet gdybyśmy nie płynęli tą samą trasą, ten pierwszy raz na Mazurach już zawsze będzie dla nas punktem odniesienia.
Ale nie wszystko jest tak pięknie jak ostatnio. I nie mowię tu o rozmaitych pechowych drobiazgach jakie nam się nieustannie przydarzają, związanych z rejsem czy samą łódką. Zmian na gorzej jest wiele. Widzę to wyraźnie, bo poprzedniego lata, będąc tu pierwszy raz przyglądałam się bardzo uważnie, obserwowałam, chłonęłam i fotografowałam wszystko. Po pierwsze wzrosły opłaty w marinach. Inflacja niestety dogalopowała na Mazury. W przeciwieństwie do poprawy standardów czystości. Sanitariaty są tak samo brudne wszędzie, w niektórych miejscach nawet bardziej. Po drugie sinice. Upały zwieńczył to, co zapoczątkowała działalność człowieka, stąd problem nawet tu, na najczystszych jak dotąd jeziorach w Polsce. Już na Bełdanach z podejrzliwością przyglądaliśmy się licznym zielonym kuleczkom, których w okolicach Mikołajek było coraz więcej. W Sztynorcie zweryfikowaliśmy w internetowych serwisach plotki z kei, które się potwierdziły: kąpielisko w Mikołajkach właśnie zostało zamknięte! Wilkasy i Giżycko niby ok, ale woda na oko nie zachęcała do kąpieli. Na szczęście chwilę później byliśmy już na Mamry, które jest czyściutkie, podobnie jak woda na plaży w Pięknym Brzegu, gdzie Chłopcy koniecznie chcieli przypłynąć, bo jest tyrolka i boisko do koszykówki. Ja mniej ale coraz bardziej lubię ten port, najbardziej rodzinny ze wszystkich. Wody jeziora Mamry wolne są też od kolejnej zmory: motorówek i skuterów wodnych. Na południowych jeziorach jest ich zatrzęsienie, powstało wiele portów, w których nie ma ani jednej żaglówki. Pędzą z zawrotną prędkością, skacząc na tworzonych przez siebie falach, całymi hordami. Niszczą brzegi a ich nieustanny ryk jest nie do zniesienia. Tak samo jak ciągłe falowanie, nie tylko destrukcyjne dla krajobrazu ale i niebezpieczne dla innych użytkowników akwenu. Złożenie czy rozłożenie masztu przed i po wypłynięciu z kanału jest niezwykle trudne, bo prowadzący motorówki dosłownie do niego wskakują na najwyższych obrotach, nie zwalniając nawet na chwilę. O tym kto ma pierwszeństwo na wodzie też najwyraźniej nie słyszeli. Jak słusznie ktoś podsumował w jednym z internetowych komentarzy „na WJM nadszedł koniec odpoczynku pod żaglami a zaczął się terror motorowodniaków”. Oby równie szybko się zakończył. Mamy nadzieję, że wprowadzą stosowne zakazy.
Fotki z telefonu bo padła nam bateria w aparacie, a zapomnieliśmy zabrać ładowarkę. Próbowałam pożyczyć od kogoś na kei, ale nie trafiłam jak dotąd na nikogo kto ma Olympusa. Znając mazurski internet powskakują totalnie wymieszane ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz