czwartek, 29 lutego 2024

Singapurskie Bullerbyn i Rajski Ogród

W tropikach najbardziej lubię to, że kawa podczas śniadania ani odrobinkę nie stygnie. Zaczynamy dzień całkiem już zwyczajnie: francuskie tosty z kayą, basen. Potem, do czego tez już zaczęliśmy się przyzwyczajać, kolejka metra przenosi nas w inne wymiary, jeszcze bardziej niesamowite, jeszcze bardziej magiczne miejsca. Jakby sama kąpiel w wykafelkowanym niebiesko basenie na podwórku obluszczonego Epipremium bloku mieszkalnego nie dawała już wystarczająco silnego poczucia tkwienia w jakimś miłym i pięknym marzeniu sennym. Albo kokosowy smak zielonego dżemu.
Żeby nie było zbyt pięknie i cukierkowo pogoda dziś to równikowa masakra. Słońce pali niemiłosiernie, bezlitośnie oślepia. Wysiadamy na stacji Eunos, której peron znajduje się na powierzchni. W dzielnicy domków jednorodzinnych i szeregowców, a czasem całkiem sporych willi, z małymi, pełnymi uroku ogródkami, z charakterystyczną dla tego regionu roślinnością i dekoracjami, często cudownie ocieniającymi chodnik przed bramą, dzięki czemu nie tylko mogę z ogromną przyjemnością przyglądać się ogrodowym aranżacjom ale i choć na chwilę odetchnąć od wyjątkowo dziś nieznośnego upału. To tu znajdują się najpiękniejsze w Singapurze stare domy, pięknie, misternie i kunsztownie zdobione, pomalowane na pastelowe kolory. Barwy te sprawiają, że wyglądają jeszcze bardziej bajkowo, jak domki do zabawy. Skojarzenie z Bullerbyn pojawia się natychmiast, kiedy robiąc zdjęcie tych najładniejszych zauważam na podwórku jakieś osoby i dociera do mnie że to nie jakieś obiekty zabytkowe tylko zwykłe (jakże to słowo tu nie pasuje!) domy mieszkalne. Jak cudownie musi być spędzać w takim miejscu codzienność! Peranakan Houses, Domy Peranakanów znajdują się w różnych miejscach Singapuru (między innymi na Emerald Hill, którą odwiedziliśmy pierwszego wieczoru czy w Chinatown, Kamping Glam albo Little India) ale to najbardziej znana z nich okolica (która, jeśli się nie mylę słynie też z czerwonych latarni). Kim są Peranakanowie? Nazwano tak potomków chińskich imigrantów, którzy w XVI w. zaczęli osiedlać się na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, zachowując w znacznym stopniu rodzimą kulturę ale i przejmując elementy kultury malajskiej i indonezyjskiej, a w czasach kolonialnych europejskiej. Stworzyli na tych terenach elitę społeczną, z własną tradycją kulinarną (kuchnia Nyonya, łącząca składniki tradycyjnej kuchni chińskiej z malajskimi przyprawami) oraz język (obecnie w zaniku, znany już tylko przedstawicielom starszego pokolenia). Zanim, nie zważając na niszczące moją akurat dziś nie nasmarowaną kremem przeciwsłonecznym skórę piekielne promieniowanie UV i prawie nabawiwszy się cieplnego udaru (Tata z Elio schronili się w tym czasie w pobliskim parczku), obejrzałam i obfotografowałam każdy centymetr pastelowej uliczki Joo Chiat Rd., zaszliśmy pod The Intan, w którym znajduje się prywatne muzeum. Właściciel oferuje trwające godzinę oprowadzanie po własnym domu, pełnym pamiątek po przodkach oraz kolekcjonowanych przez niego latami antyków, połączone z ceremonią picia herbaty i rodzinnymi opowieściami na bonus (z opcją dla dzieci) za jedyne, w przeliczeniu 500 PLN, lecz oczywiście tylko ja jestem zainteresowana, więc rezygnujemy, niestety. Odległość między tymi miejscami wydaje się niewielka, jeśli spojrzy się na mapę, jednak dojście do nich zajmuje znacznie więcej czasu ponieważ brak połączeń pomiędzy niektórymi uliczkami. Przemierzanie tego labiryntu przy tak wysokiej temperaturze, w pełnym słońcu to prawdziwa udręka, dlatego rezygnujemy z dotarcia do trzeciego z zaplanowanych miejsc Katong Antique House, obok którego znajduje się sklep z tradycyjnymi peranakańskimi słodyczami (i innymi produktami). Wyczerpani nie mamy siły nawet dowlec się do stacji metra, udajemy się więc na najbliższy przystanek autobusowy. W drodze do niego Elio zjada dwie porcje lodów i malutką bao w kształcie różowej świnki, ja carrot cake, które nie ma nic wspólnego ani z ciastem marchewkowym które czasem piekę ani z tutejsza potrawą, której akurat nie udało nam się spróbować (a ta z kolei nie jest ani ciastem ani z marchewką), tylko jest jeszcze zupełnie inną przekąską, przypominającą i z wyglądu i w smaku “naszego” kartoflaka.
Wreszcie tu jestem, dla mnie najważniejszy punkt na Czerwonej Kropce. Mogłabym przyjechać tylko w to jedno jedyne miejsce i zostać na zawsze. Ale nawet Tata i Elio nie mogą się oprzeć i nie ulec zachwytowi: Singapore Botanic Gardens, Singapurskie Ogrody Botaniczne, wpisane na listę UNESCO w 2015 r. Nie ma sensu ubierać tego w słowa, bo żadne nie oddadzą ani piękna, ani wrażenia jakie robi ten rozległy park, każdy jego zakątek. Po raz drugi (pierwszy raz zdarzyło mi się to dwa lata temu w Keukenhoff) moje zmysły totalnie oszalały! Czułam się przewspaniale, odurzona, wzruszona. I zrobiłam chyba z tryliard zdjęć samych roślin. Najlepsze, że całe to piękno jest dostępne dla wszystkich, wstęp na teren ogrodu jest bowiem bezpłatny. Bilety trzeba nabyć jeśli pragniemy zobaczyć ogród ze storczykami (National Orchid Garden) ale my tym razem nie mamy na to czasu. Nawet nie jest mi szkoda, bo to co  już zdążyłam zobaczyć i  mam przed oczami sprawia, że totalnie jestem w niebie!
Spacerujemy aż do zmroku. Czasem gdzieś przysiądziemy, wypatrujemy wydr (jest tu kilka odgrodzonych miejsc w których są pod specjalną ochroną), ale i tym razem spotykamy tylko żółwie i różne gatunki ptaków. Elio swoim bystrym oczkiem wypatrzył (jak sądzimy) cykadę, będącą autorem niewyobrażalnego i nieznośnego dźwięku. Wszyscy wiemy, jak irytujące potrafią być na dłuższą metę te owady, ale zwykle ich szeleszczące trzaski dodają nieco kolorytu miejscom, odwiedzanym w czasie urlopu. Ten dźwięk jednak jest na tyle męczący i dziwny, że z początku myśleliśmy że został wygenerowany przez jakieś urządzenie elektroniczne, na przykład żeby odstraszać małpy (by nie wychodziły poza teren ZOO albo nie wyskoczyły na ruchliwą ulicę). Wywołany nim ból głowy utwierdził mnie w tym przekonaniu - w końcu też jestem - z biologicznego punktu wiedzenia - małpą, zatem mój organizm reaguje. Nasze teorie i żarty rozwiały się jednak, kiedy po prostu zapytaliśmy przypadkowych przechodniów o przyczynę tego upiornego hałasu. Ciekawostka z polskim akcentem: w parku, niedaleko „Symphony Lake” znajduje się pomnik Fryderyka Chopina, autorstwa krakowskiego rzeźbiarza Karola Badyny, ufundowany i sprezentowany Singapurczykom przez stronę polską. 
Wieczorem wróciliśmy po okręgu żółtej lini metra w okolice ślicznych peranakańskich domów aby, już w towarzystwie Mateo, zjeść kolacje w Old Airport Road Food Centre. To jedyny hawker, który nas szczerze rozczarował, bo ciekawym pomysłem było urządzenie go na terenie dawnego lotniska. Jedzenie było najmniej smaczne ze wszystkich miejsc do których trafiliśmy (jak zwykle próbowaliśmy potraw z różnych stoisk). W hangarze panował ponury, nieprzyjemny klimat. Możliwe też, że byliśmy już mocno zmęczeni i stąd ta negatywna perspektywa. Dzień należy jednak uznać za cudownie udany. Podobnie satysfakcjonujący dzień miał Mateo, który przy okazji kupił sobie wymarzone buty, niedostępne w Polsce za to przystępnej cenie, dodatkowo w obniżonej o rabat, który sam sobie wytargował. Zostały nam jeszcze dwa. Ostatnie dwa dni ferii w Mieście Lwa.












































































































































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...