Zatem macie już mniej więcej pojęcie jak wyobrażamy sobie raj. Jeśli natomiast chcecie wiedzieć jak w naszym mniemaniu może wyglądać jeden z kręgów piekielnych: witajcie na Sentosie! Najtrafniej określił to Mateo, który stwierdził: “czuje się jak Pinokio”. Miał oczywiście na myśli moment, kiedy bohater książki Carlo Collodi orientuje się, że coś jest nie tak z Krainą Wiecznej Zabawy, czuje przesyt a na głowie zaczynają mu wyrastać ośle uszy. Nam nie wyrosły, ale mdłości od nadmiaru poczuliśmy chwilę po tym jak stanęliśmy na wyspie, najdroższej i najbardziej komercyjnej części Singapuru. Teoretycznie na 5 km2 “gigantycznego singapurskiego placu zabaw” każdy znajdzie coś dla siebie, i my znaleźliśmy, o czym za moment. Nie jest to jednak miejsce, które w naszych wspomnieniach będziemy darzyć estymą i takim samymi ciepłymi myślami jak pozostałe części Miasta Lwa. Chcieliśmy się jednak sami przekonać jak tu jest i zobaczyć na własne oczy jak wygląda rozrywka dla całej rodziny na najwyższym światowym poziomie (chociaż pierwotna funkcja wyspy bynajmniej rozrywkowa nie była, zainteresowani mogą zajrzeć do przewodników lub Wikipedii). Na przemianowanej w 1972 r Pulau Belakang Mati - z malajskiego “wyspy martwych”, “martwej wyspy” na Setnosę - “pokój”, “spokój”, spokoju raczej nie szukajcie. Znajdziecie tu za to prawdopodobnie wszystko co tylko możecie sobie wyobrazić jeśli chodzi o aquaparki, wesołe miasteczka, rozrywki ekstremalne czy lokale z drinkami. Tutaj nawet piasek ma jaskrawe odcienie wszystkich kolorów tęczy zamiast zwyczajnie bladego w świetle księżyca. Zdaje się, że znowu zaplanowałam za dużo rzeczy na raz w wielu różnych miejscach, a do tego bardzo chciałam popływać z delfinami w Dolphin Island. Ostatecznie dotarło do mnie że albo delfiny albo zwiedzanie wyspy i w kwestii morskich stworzeń zadowoliliśmy się wizytą w S.E.A. Aquarium. Opinie o tym miejscu są różne. To jedno z największych oceanariów na świecie, otwarte w 2012 r. Nie mam zbyt dużego porównania, bo jeśli do tej pory w jakichś bywaliśmy to raczej w tych jednych z najmniejszych. To co mi się podobało najbardziej, to nie ogromniaste akwarium i setki rekinów lecz zaplecze edukacyjne. Na wystawach i stanowiskach uzupełniających liczne baseny i zbiorniki z pływającymi w nich rozmaitymi gatunkami ryb i innych morskich istot, możecie obejrzeć niesamowite eksponaty w rodzaju ich szkieletów czy embrionów, zapoznać ze zjawiskami takimi jak bioluminescencja, obejrzeć filmik z badania usg płaszczki czy nowoczesne urządzenia do eksploracji wodnego świata. Macie okazje podejrzeć pracowników naukowych i badaczy przy pracy, czy to w nowoczesnym i doskonale wyposażonym laboratorium czy w skafandrach płetwonurków w którymś ze zbiorników. Fascynujące i ciekawe, warto więc poświęcić temu miejscu nieco więcej czasu niż my, którzy chcieliśmy zobaczyć całą wyspę w ciągu tego jednego dnia (nie dodam ponownie, że na raz), więc obejrzawszy ile się dało, popędziliśmy dalej. Gdzie? Cóż, każda rodzina ma swoje dziwactwa: nie dość, że udaliśmy się do, w Singapurze znajdującego się akurat właśnie (i ciekawe dlaczego…) na Sentosie, Lego Certified Store, niby że po pieczątki w Lego-paszportach, to jeszcze ku zgrozie (tudzież rozbawieniu) niektórych, kupiliśmy tam sobie pamiątki z podroży! Jeśli i Wy zastanawiacie się, kto przywozi na pamiątkę z dalekich krajów duńskie plastikowe klocki wyprodukowane w chińskich fabrykach, wyjaśniam, że na prawdziwe souveniry - i nie mówię o produkowanych w podobnych fabrykach magnesach na lodówkę, lecz na przykład pięknych starych mapach, wazach czy innych przedmiotach z dawnych czasów, nas nie stać. Ponadto nabyliśmy przepiękny zestaw limitowany, dostępny raczej tylko w tej części świata, zaprojektowany i wyprodukowany z okazji Chińskiego Nowego Roku (w którego obchodach jakby nie było częściowo uczestniczymy, w każdym razie zostaliśmy muśnięci energią jaka się tu w związku z owym świętowaniem wszem i wobec wydziela, a nam udziela). Jest to ruchomy kalendarz, który mam nadzieję posłuży nam wiele długich lat i do naszego domu, w którym mieszkają fanatycy Lego i klocki czy to w postaci miast, bukietów, samochodów czy pojazdów Jedi wyglądają z każdego kąta, a ich niezidentyfikowane mniejsze lub większe sterty znaleźć można w każdym z wynajmowanych przez nas obiektów czy miejsc kempingowych, pasuje idealnie. Pieczątek nie zdobyliśmy, widać nie stosują tu takich zacofanych przyrządów biurowych. W zamian miła pani z obsługi sklepu wykaligrafowała nam w chińskim alfabecie pozdrowienia. Co do minifigurek, każdy wie że trudno opuścić tego rodzaju lokal bez skompletowania choć jednej, a trzy opłaca się bardziej. Jeśli chodzi o naprawdę drobne pamiątki, rano w drodze do metra w jednym z Centrów Handlowych kupiliśmy naklejki na walizki z motywami singapurskim a w markecie spożywczym sosy do potraw i Kayę. W wyborze tej ostatniej, postanowiłam zdać się na tubylców i o pomoc poprosiłam przechodzącą obok starszą panią, która bez wahania wskazała słoik swojego ulubionego producenta. Trochę żałowałam, że nie wpadłam na to by zakupu dokonać w naszej ulubionej knajpce śniadaniowej, Killiney Koptiam, ale o tym że widziałam tam słoiki z ich firmowym dżemem przypomniałam sobie już po fakcie. Polecony przez leciwą Singapurkę także był smaczny i umożliwił nam miłe wspomnienia po powrocie do Polski, już podczas domowych, krakowskich śniadań. Zresztą dzisiejsze śniadanie zjedliśmy dla odmiany w hawkerze na rogu i to było najdziwniejsze śniadanie jakie w życiu jadłam (mam na myśli składniki). Wybraliśmy rożne dania po trochu, po krótkiej konsultacji ze sprzedawcą (które mięsne/wege, które ostre/łagodne), i chociaż nie zdecydowaliśmy się na najbardziej ekstremalne propozycje jakie były w ofercie, zestawy były osobliwe jak na nasze europejskie przyzwyczajenia ale i przepyszne.
Na lunch był deser i to nie byle jaki. Na stoisku Old Time Dessert w Malaysian Food Street zamówiliśmy tradycyjny singapurski smakołyk. Też mógłby wziąć udział w konkursie dziwadeł kulinarnych, bo kto deser ozdabia kukurydzą i czerwoną fasolka z puszki? Do tego trochę pokrojonej w kostkę galaretki, sok porzeczkowy i dużo zwyklej wody w postaci lodu o konsystencji sycylijskiej granity. Smakiem nie powala, ale lody to lody. Mimo, że to ja uparłam się spróbować starodawny lokalny słodycz, Chłopaki pochłonęli Ice Kachang w mgnieniu oka, zadowoleni z orzeźwienia jakiego zaznali w ten kolejny upalny dzień. Ceny, jak to Sentosa, są tu o pare dolarów singapurskich wyższe. Na szczęście to nie jest nasza pora na obiad, zwłaszcza w takim klimacie, więc spróbowaliśmy jeszcze tylko pierożki i bao, a następnie zaopatrzeni w lodowate napoje na drogę (Elio dodatkowo w spory kawałek ciasta z pandanem, w razie gdyby nie tyle zgłodniał, co nabrał “ochoty na coś”) udaliśmy się into the wild, czyli po naszemu “w dzicz”, bo odkryłam że i miłośnicy natury mogą znaleść dla siebie coś miłego na tej przeżartej konsumpcją wyspie. Dzicz, czyli Mount Imbiah Nature Trail okazała się być dość skromna, kilka ścieżek leśnych, bardzo dokładnie oznaczonych, opisanych i okamerowanych, nie sposób się więc zagubić. Jednak robiło się późno i nie do końca mieliśmy ochotę łazić między tropikalnym krzakami po zmierzchu, bez żalu wynurzyliśmy się z zieleni prosto na plaże, gdzie z kolei zrzuciwszy obuwie zanurzyliśmy stopy w cieplutkim piasku. Ponieważ często jesteśmy zwarci, gotowi i przygotowani na wszystko, mieliśmy ze sobą kąpielówki. Już, już w nie wskakiwaliśmy, kiedy naszą uwagę zwróciły tablice ostrzegawcze i zabraniające kąpieli po godzinie 19:00, a dokładnie ta pora się zbliżała, kiedy dotarliśmy nad piaszczysty brzeg cieśniny. Chwilę potem zapadł zmrok, ale nie ciemności, bo dopiero teraz wyspa rozbłysła i rozmigotała się wszystkimi możliwymi kolorami jakie wymyślono i wygenerowano elektronicznie. Wszechobecna kakofonia dźwięków, muzyki, śmiechu, głośnych rozmów nad wodą była mniej uciążliwa i nie zdołała całkowicie zagłuszyć szumu fal. Spóźniliśmy się nie tylko na wieczorną kąpiel w morzu ale i na zaliczenie ważnego punktu wycieczki: Southernmost Point of Continental Asia, na Palawan Island. Do drewnianej wieży widokowej, stojącej w tym najdalej na południe leżącym punkcie kontynentalnej Azji, można się dostać z plaży Palawan Beach po wiszącym, wyglądającym trochę jak z filmów przygodowych, moście. Tenże jednak, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, również zamknięto o 19:00, czyli godzinie o której na równiku każdego dnia, przez cały okrągły rok natychmiast robi się ciemno. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak usiąść sobie nad brzegiem i obserwować migające z oddali światła stojących na kotwicy kontenerowców. Elio po spożyciu swojego smakowitego kawałka zielonego ciasta bawił się w piasku papierową torebką po nim. To wzbudziło zainteresowanie równolatka chińskiego pochodzenia i już po minucie bawili się wspólnie, a Elio próbował nauczyć nowo poznanego kolegę polskiego, tłumacząc mu wyraźnie i pomału w swym ojczystym języku, że za 10 minut musimy iść. Chłopiec kiwał głową ze zrozumieniem, ale dla pewności Elio nauczył się i powtórzył te kwestie po angielsku. To piękne jak mało potrzeba, żeby dwoje dzieci z dwóch różnych kultur, mówiących w niezrozumiałych nawzajem językach złapało wspólny kontakt i nić porozumienia i smutne jak łatwo dorośli tę umiejętność tracą.
Na Sentosę można dostać się na trzy sposoby: zwykłą kolejką (optymalnie - najprościej i najszybciej), kolejką kabinową (najefektowniej ale i najdrożej) lub pieszo (najtaniej). My skorzystaliśmy z pierwszej opcji przybywając rano na wyspę. Najpierw dojechaliśmy metrem (MRT) do stacji HarbourFront Station, następnie poprzez wyjście Exit E dostaliśmy się do centrum handlowego VivoCity mall, gdzie na 3 piętrze znajduje się kasa biletowa i stacja początkowa kolejki Sentosa Express. Na wyspie znajduje się kilka stacji na których można wysiąść lub przemieszczać się pomiędzy nimi. Specjalny tramwaj kursuje też pomiędzy trzema (zaprojektowanymi i sztucznie utworzonymi) plażami. Chętnie zajrzelibyśmy jeszcze do pozostałości Fortu Serapong i w pare innych historycznych miejsc ale dzień się skończył i pora wracać. Decydujemy się opuścić imprezową wyspę pieszo, przez most Sentosa Boardwalk. To świetny pomysł ponieważ trasa prowadzi przez uroczy, pełen klombów z roślinami deptak, z udogodnieniem w postaci ruchomych chodników, od wody wieje przyjemny wietrzyk, a nocne widoki na obie części Miasta Lwa są wspaniałe. Oświetlona psychodelicznymi kolorami Sentosa jeszcze bardziej wygląda jak straszna i szalona wyspa z bajki z morałem.
Na kolację chińskie kluski na tym samym “rogu sąsiedniej ulicy” co dzisiejsze śniadanie. Dla Mateo, który tuż po deserze odłączył się i wieczorem czekał już na nas w apartamencie, wzięliśmy na wynos. Towarzysząc mu zajadamy kupione rano jackfruity. Jutro wracamy do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz