sobota, 28 sierpnia 2021

Ruciane-Nida

Leje. Miarowe stukanie deszczu miesza się z brzęczeniem ogrzewania. Słychać krzyki ptaków. Nie chce się wstawać w taka pogodę, lepiej zagrzebać się głębiej w śpiworku. Razem ze smuteczkami jesiennymi, które napływają wraz z wiatrem, deszczem i zmieniającymi barwę liśćmi. Tęskno za domem, ale nie chce się wracać. Wolałabym wpływać dalej do szmaragdowych zatoczek, nastawiać twarz do słońca siedząc na dziobie, zanurzać się w chłodną toń jeziora... Jednak  wracać czas.
Mokre liny, wilgotne ubrania. Deszcz siąpi nadal kiedy wyruszamy. Wypływamy w naprawdę już powrotna drogę. Wcześniej szybkie śniadanie (fasolka z puszki na ciepło, kanapki z konserwą turystyczną) i szybki prysznic (w cenie postoju, ciepła woda bez limitu).  Mijamy miejsca w których dopiero co byliśmy, a wydaje się, że to było wieku temu. Ostatnie składanie i rozkładanie masztu w Mikołajkach, Wierzba. Dopiero teraz tak naprawdę rozglądamy się na Jeziorze Bełdany, pierwszego dnia przemknęliśmy pędem, wiatr był silny a my podekscytowani, trochę w stresie jak to będzie. Planujemy jak to będzie za rok, które dzikie kotwicowiska zapamiętać, gdzie najpiękniej, najbardziej malowniczo. Kwestie praktyczne: co napewno trzeba będzie zabrać: porządne rękawiczki żeglarskie, klamerki (to żaden obciach jak twierdził Tata przed wyjazdem, widziałam je na co drugim jachcie), wodoodporne ogrodniczki, takie jak miała dziewczyna na Fishbarce, plastikowe kieliszki do wina... Hamak też się przyda w dzikich zatoczkach... Ale to dopiero za rok, jak się uda.

Teraz przygoda dobiega końca. Nadchodzi czas rozgrzewających zup z dużą ilością kminu i imbiru oraz kakao z piankami.
Stoimy na jeziorze, czekamy na wiatr. Przed nami przepływa prom. O 16:00 odpuszczamy i zwijamy grot, ostatni raz w tym sezonie. Na silniku płyniemy tam, gdzie dwa tygodnie temu zaczęliśmy nasze mazurskie wakacje.
Elio nudzi się. Zjadł już wszystkie bułki, teraz buduje namiot ze śpiworów i kocy. Ja wygrzebałam z bakisty Kindle. Nie przeczytałam od dwóch tygodni ani jednej strony, ale za to zapisałam kilka. Popołudniowa herbata, zostały tylko sezamki i kisiel w proszku. A nie, znajduje napoczętą paczkę owsianych ciasteczek.
Przez moment płynie za nami łabędź, potem znowu kaczka, kiedy cumujemy już całe stadko. Elio chciałby im rzucać chlebek, kolejny raz tłumaczymy, że nie wolno, że im szkodzi.
O 17:00 z powrotem w Ruciane-Nida. Jeszcze trudniejsza do zapamiętania nazwa niż Sztynort. Ruciane-Nida pachnie drewnem. A pod wieczór dymem z ogniska.
Idziemy do małego sklepiku koło śluzy Guzianka. Tylko po bułki na drogę. Wracamy z torbą lokalnych smakołyków: mazurskie piwo, pigwoniada, sieja w occie, sękacz.
Po powrocie zdarza się mały wypadek, kolejny raz mamy ogromne szczęście: w czasie kiedy Tata poszedł z Elio przeparkować Zuźkę (auto które na nas wiernie czekało), od ognia pod czajnikiem, w którym gotowała się woda na moja kawę zajęła się ścierka do naczyń. Ulubiona, w warzywa, z Home and You. Dobrze, że Mateo zauważył, natychmiast wrzuciłam ja do jeziora, mogliśmy puścić z dymem cała łódkę. Taka przygoda na koniec. Dobrze, że skończyło się tylko na strachu i spalonym kawałku bawełny na dnie jeziora (spróbujemy rano wyłowić, śmieci nie chcemy po sobie zostawiać). Jutro pożegnalny obiad w Słowiczówce - Mazury od kuchni (będzie pysznie!)
Pakujemy część rzeczy, popijając mazurskie piwo. Będzie mi tego naszego żeglowania brakowało.

































































































































Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...