Znowu Tata budzi mnie po 7:00. Myślę, że jest po 8:00, więc wstaję. Chłopcy nadal śpią jak susły, w drodze powrotnej z toalety biorę aparat i idę na krótki spacer, trochę się rozruszać. Mży drobny deszczyk, prawie niewidoczny, kłująca w twarz zimnymi igiełkami wilgoć. Powietrze jest rześkie, chociaż czuć specyficzny zapach jeziora, ja go akurat lubię. Trafiam na bardzo wysokie schody, tabliczka na nich informuje o Barze Panorama, znajdującym się na górze. Wspinam się na nie. Widok jest tego wart, tak jak obiecuje nazwa baru, z góry fajnie widać panoramę jeziora i Giżycko w oddali.
Po śniadaniu chcę umyć głowę. Do prysznica jest hen daleko i kosztuje tu 12 PLN, ale można stopować w trakcie kąpieli. Strumienia wody nie można regulować, uderza we mnie nagle z hukiem wodospadu i siłą tsunami, głowę prawie mi urywa. Ale cieszę się, że udało mi się umyć, do umycia głowy ciśnienie jest idealne, mogłam zmarnować swoje 12 złotych na automat dwa rzędy dalej, który jest uszkodzony i wypluwa z siebie tylko cieniutki strumyczek.
Chłopcy idą na gofry, my w tym czasie robimy porządek w mesie i z toaletą chemiczną (po raz drugi, poprzednio zmuszeni byliśmy to zrobić w Mikołajkach).
Przeprawiamy się przez kolejne dwa kanały. Jest okropny ruch, robi się korek. Na Jeziorze Kisajno i Dargin tyle żaglówek, że wyglądają jak Hatifnatowie. Zaczyna się weekend, ale Tata mówi, że kiedyś nie było tylu żeglarzy. Jednak nie plaga jachtów jest najgorsza. Nagle jeziorną szumiącą ciszę zakłóca ryk kolejnej dużej motorówki, tzw. hausboata, zagłuszany przez dobiegającą z pokładu włączoną na cały regulator muzykę disco-polo. Na nim rozbawione towarzystwo, kilkunastomiesięczne dziecko na rękach, bez kapoka...
Płyniemy na pozór przed siebie, ale zmierzamy na Jezioro Dobskie, zobaczyć Wyspę Kormoranów czyli Wysoki Ostrów.
Potem najsłynniejszy port na Mazurach, jak twierdzi Tata, o nazwie której nie jestem w stanie zapamiętać: Sztynort. Prowadzi do niego wąski przesmyk, ale nie trzeba składać masztu.
Przetrwaliśmy już cztery doby, chociaż bywało ciężko, to już sukces. W dodatku trzy czwarte załogi jest zadowolona ze sposobu w jaki od tych kilku dni żyjemy, a to też już coś. W przyszłym roku muszę poprawić stylówkę, skoro będę na tylu zdjęciach i filmikach (tak samo jak na moich są przypadkowi ludzie), gdzie nie spojrzeć wyciągnięte dłonie ze smartfonem.
Robi się trochę późno, a wiatr nie bardzo współpracuje. Halsujemy dzielnie, bo jesteśmy z Elio zgodni, że nie odpuścimy widoku obsranej przez ptaki wyspy. Pogoda w kratkę, czasem słońce, czasem deszcz. Niebo odmienia wody jeziora przez wszystkie odcienie niebieskości, od smarkozielonego po granat. Wiatr kręci i kołuje bo wokół sporo wysp. Intrygująco wyglądają pojedyncze drzewa na środku akwenu, większość jednak to po prostu wielka kępa szuwarów. Wreszcie ją dostrzegamy, inną niż wszystkie, nie tylko z powodu sterczących w górę kikutów, wyżartych przez guano, drzew. Wysoki ciemnozielony pagórek wyglada jakby przeniesiono go tu z jakichś innych, dalekich morskich krain. Staramy się nie hałasując podpłynąć jak najbliżej, próbuję nagrać filmik. Droga powrotna okazuje się jeszcze trudniejsza, kiedy zawracamy nagle wiatr całkowicie ustaje. Jesteśmy na terenie rezerwatu, użycie silnika jest absolutnie wzbronione. Jakoś dopływamy poza strefę ciszy i już bez żagla, na silniku prujemy prosto do portu. O mały włos a nocowalibyśmy dziś na kotwicy! Na dziko nie moglibyśmy z tego samego powodu co zakaz używania silników.
Mimo wcześniejszych postanowień, cumujemy rufą, bo keja jest niska. Tata naciąga tropik, niedługo potem zaczyna lać. Na mapie widzę, że są tu jakieś atrakcje w bliskiej okolicy, na przykład XVI wieczny pałac. Nie o zwiedzanie chodzi w tej wyprawie ale mały spacer nie zaszkodzi. Toalety, kapitanat (opłata portowa 90 PLN, ale wszystko w cenie, w tym ciepła woda, tylko że z tych straszliwych automatów o mocy tsunami), plac zabaw i pałac w ruinie, aktualnie w trakcie intensywnego remontu. Proponuję, żeby już dziś nie gotować: jest późno, kapitan który na tej jednostce jest też o dziwo kucharzem jest zmęczony a jutro na Mamry planujemy nocować na dziko, i zjeść w knajpie. Dylemat pomiędzy Pruska Baba a Córką Rybaka rozwiazany zostaje za pomocą Zęzy, kojarzącego mi się z toruńskimi klubami, kultowego baru, który Tata chce nam po drodze pokazać, wspominając z nostalgią “najlepsze imprezy na Mazurach”. Wybór okazuje się trafiony, jest klimatycznie, karmuszka i śledź z gzikiem (Chłopcy jak wszędzie ostatnio rosołek) cudownie wypełniąją wygłodzone żołądki, a że śledzik lubi pływać, zmarznięte członki rozgrzewam najlepszą pigwową nalewką jaką ostatnio piłam. Jest mi znów ciepło więc daje się Chłopakom namówić na lody, Shöeler i Zielona Budka z food tracka obok Pruskiej Baby, na tarasie której odbywają się koncerty. Właśnie jeden z nich ma się zacząć. Wyjątkowo wewnątrz lokalu, ze względu na pogodę. My jednak tym razem odpuszczamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz