Wizytę w Szwecji rozpoczęliśmy nie inaczej niż obiadem na naszej ulubionej stołówce w najsłynniejszym markecie meblowym na całym świecie.
Jest mi okropnie smutno, bo pierwszy prawdziwy łoś jakiego zobaczyłam, młody okaz, został chwilę wcześniej (nie mogę zatem użyć słowa żywy) potracony przez samochód.
Jesteśmy na północy kraju, według naszego przewodnika (Pascal -Europa z dzieckiem), nie ma tu nic godnego uwagi. Trudno się z tym zgodzić, jeśli kocha się przyrodę. Na mapach Mizielińskich czerwone drewniane domki. I rzeczywiście za oknem raz na jakiś czas pojawia się uroczy domeczek albo całe gospodarstwo (idealnie pasujące firaneczki, stoliki z obrusem na tarasie lub trawie, stylowe wazoniki lub doniczki z kwiatami, żadnych gratów, śmieci, "przydasiów", tandetnych ozdób), wszystko jak na książkowej ilustracji w ulubionej książce. I przede wszystkim las, na całej długości las, ciągnący się w nieskończoność.
Przestraszyliśmy się, że źle wpisaliśmy dane do GPS-a, bo czerwonych domków było coraz mniej, a drzew więcej. Ale pomyłki nie było, przestronny pokój, a właściwie dwa (to już jakaś tradycja tego wyjazdu) połączone łazienką czekały na nas w dość dużym ale przytulnym, ładnie urządzonym i doskonale przemyślanym (choć częściowo jeszcze w remoncie) hotelu, z genialnym pokojem zabaw dla dzieci i przyzwoitym śniadaniem. Pięknie położony w Vindeln w rejonie rezerwatu przyrody Vindelforsarnas, gdzie nieujarzmiona Vindelälven tłoczy nieprzerwanie niezliczone metry sześcienne spienionej wody, by potem spokojniej wijąc się szeroką, błękitną wstęgą zdobić okolicę. Na wędkarskich stronach ta ponoć pełna pstrągów potokowych i lipieni, nietknięta ludzką ręką rzeka, zdaje się mieć status raju dla rybaków. Wyobraźcie sobie, że w tej dzikiej i wyludnionej krainie, hen na północy trafiliśmy na miły polski akcent: właścicielem hotelu jest polsko-szwedzkie małżeństwo. Po śniadaniu krótki spacer z hucząca woda w tle, minutka na placu zabaw, ufundowanym przez Finlandię w zamian za opiekę nad fińskimi dziećmi w czasie wojny, i pędzimy dalej, w dół, do Uppsali, rodzinnego miasta Pelle Svanslösa, czyli po naszemu: Filonka Bezogonka.
Przestraszyliśmy się, że źle wpisaliśmy dane do GPS-a, bo czerwonych domków było coraz mniej, a drzew więcej. Ale pomyłki nie było, przestronny pokój, a właściwie dwa (to już jakaś tradycja tego wyjazdu) połączone łazienką czekały na nas w dość dużym ale przytulnym, ładnie urządzonym i doskonale przemyślanym (choć częściowo jeszcze w remoncie) hotelu, z genialnym pokojem zabaw dla dzieci i przyzwoitym śniadaniem. Pięknie położony w Vindeln w rejonie rezerwatu przyrody Vindelforsarnas, gdzie nieujarzmiona Vindelälven tłoczy nieprzerwanie niezliczone metry sześcienne spienionej wody, by potem spokojniej wijąc się szeroką, błękitną wstęgą zdobić okolicę. Na wędkarskich stronach ta ponoć pełna pstrągów potokowych i lipieni, nietknięta ludzką ręką rzeka, zdaje się mieć status raju dla rybaków. Wyobraźcie sobie, że w tej dzikiej i wyludnionej krainie, hen na północy trafiliśmy na miły polski akcent: właścicielem hotelu jest polsko-szwedzkie małżeństwo. Po śniadaniu krótki spacer z hucząca woda w tle, minutka na placu zabaw, ufundowanym przez Finlandię w zamian za opiekę nad fińskimi dziećmi w czasie wojny, i pędzimy dalej, w dół, do Uppsali, rodzinnego miasta Pelle Svanslösa, czyli po naszemu: Filonka Bezogonka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz