sobota, 19 sierpnia 2017

Owocowa Czarnogóra

Lubię obserwować jak w czasie jazdy zmienia się krajobraz za oknem, po którym rozpoznać można mniej więcej na terenie jakiego państwa akurat się przebywa. Najbardziej widać to po roślinności, bardziej nawet niż po ukształtowaniu terenu. Często zdarza mi się spać w czasie jazdy ale wystarczy, że otworze jedno oko, widzę pola słoneczników i wiem, że to Węgry lub Serbia. Toskania usiana jest makami. A w Austrii pomarańczowe kule dyni t(ł)oczą się aż po horyzont. Jak tylko wjechaliśmy do Czarnogóry, na poboczu pojawiły się rzędy drzewek granatowych. Lubię ten owoc, symbol płodności. Mam z nim dużo dobrych skojarzeń i wspomnień.
Na przydrożnych straganach zrobiło się bardziej kolorowo, jednak naszą smakową podróż po Montenegro rozpoczęliśmy trochę od innej strony, choć też związanej z owocami, tyle że morza.
Opuściwszy granice Albanii, zboczyliśmy odrobinkę, by obejrzeć kalimery na kanale Milena, pomiędzy miejscowościami  Ulcijn i Ada. Sa to drewniane konstrukcje budowane na wodzie przez rybaków. Ponieważ jechaliśmy pobocznymi drogami dotarliśmy do samej Ady gdzie wszystkie drogi (przynajmniej lądowe) się kończą, jest za to rzeka (tudzież inny kanał) przy którym stoją knajpki rybne. Nie było watpliwości, że Los nas tu przywiódł wyłącznie po to byśmy spróbowali rybki prosto z rzeki. Było przepysznie, zupa rybna boska, a upieczoną rybę kelner osobiście dla nas wyfiletował przy stole. Niestety było też nieprzyzwoicie drogo.. ale warto było zapłacić każda kwotę by z ust Elio (który pierwszego kęsa nawet nie chciał spróbować) usłyszeć nieoczekiwanie po godzinie: "mamoo, mniam am am". Mateo zaś odmówił frytek by "zmieścić więcej ryby".

Mój gaj oliwny

Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w stronę kempingu, polecanego nam przez Polaków poznanych w Albanii, o wiele obiecującej nazwie " My olive garden camp". Kalimery mignęły mi tylko z okna samochodu, bo robiło się późno a nie wiadomo było czy znajdziemy miejsce i ile znów zajmie rozstawianie namiotu. Kemping rzeczywiście położony przecudnie, w dodatku rosna tu nie tylko oliwki ale i inne drzewa owocowe, przede wszystkim mnóstwo figowców z dojrzewającymi właśnie figami, a także winogrona, pomidory.. no wymarzone miejsce. Pełnię  szczęścia poczułam, gdy odkryłam, że rosnące obok skały przy której się rozbijamy drzewko to właśnie granatowiec! Dostaliśmy miejsce najwyżej położone i teraz już zupełnie wyglądamy jak zamek na szczycie góry, a pozostałe namioty to nasi poddani ;)
Jak tylko zapadł zmrok natura pokazała swoje ciemniejsze oblicze... Nie że zaraz Antychryst Larsa von Triera, ale trochę przestało mi się tu podobać. Przede wszystkim okazało się, że nasza skała ma bardzo bogate życie wewnętrzne. Najpierw wylazło pełno czarnych segmentowanych robali, jakieś stonogi albo inne stawonogi, nie znam się ale za ładne nie są. Potem Tata odkrył ogromnego pająka ze świecącymi oczami. Ponieważ nie znam się na tutejszej faunie, wysłałam go z owadem uwięzionym w szklance do właściciela kempingu w celu identyfikacji potwora. W tym czasie zabiłam skorpiona.... Znamy je już ze Słowenii i wiem, że są groźne tyle co osy, no ale jakoś nie mam zaufania. Patrząc na te wszystkie mrówki, meszki, pasikoniki i pająki oraz czerwonawe ćmy poczułam, że mam dosyć i zapragnęłam klimatyzowanego pokoju z wielkim oknem. Szczelnym.
Nie tylko robale wzbudziły mój niepokój. Zdecydowanie bardziej nie podobał mi się zapach spalenizny i unoszące się w powietrzu paprochy jak z ogniska.. Też już to kiedyś widziałam, dekadę temu w Grecji, kiedy palił się Peloponez i uciekliśmy z Aten nawet ich nie zwiedzając. Sprawdzaliśmy prognozy i są ostrzeżenia przeciwpożarowe dla całego wybrzeża. Obawiam się, że długo tu nie zabawimy... 

Między Barem a Budva

Ponieważ na kempingu brakuje cienia (drzewka są małe a nasz namiot, cóż..) postanowiliśmy  po śniadaniu zrobić objazdówkę po wybrzeżu klimatyzowana Zuźka, a w między czasie wykapać się i coś zjeść, gdyż kuchnia kempingowa nie bardzo nadaje się do gotowania, a to z winy gości którzy po sobie nie sprzątają :(. Niestety w Budvie nie znaleźliśmy miejsca do zaparkowania, rzuciliśmy tylko z góry okiem na Sveti Stefana i pojechaliśmy na plaże. Znalezienie sensownej plaży zajęło nam następne pół dnia, bo wszystko tu jest dosłownie zawalone ludźmi, autami i parasolkami plażowymi. Wakacyjny koszmar! (Właściciel kempingu powiedział nam potem, że ma w Budvie siostrę, która odwiedza tylko miedzy wrześniem a majem). Pozbawieni już złudzeń znaleźliśmy wreszcie kawałek dla siebie już z powrotem przy Barze, w okolicach którego mieszkamy i wykapawszy się w cieniu gantr (Bar jest portem) udaliśmy na zwiedzanie ruin Stari Baru. Miejsce to przypomina nieco Park w Butrincie, tyle że ruiny są młodsze i zachowało się więcej, są za to malowniczo obrośnięte roślinami, co na tle gór prezentuje się nader efektownie. Na kolację Tata wypatrzył niepozorną, rodzinną knajpkę pełną lokalesów raczących się ze szklaneczek. Musieliśmy trochę poczekać na posiłek ale, och! jakże było warto. Ćevapćici najlepsze jakie w życiu jadłam, a domowy ser... brak słów.
Zrobiliśmy zakupy na drogę w supermarkecie o wdzięcznej nazwie "Franca".
Droga nie bedzie długa, przenosimy się nad Bokę Kotorska.

Stara Maslina

Nie byłabym soba gdybym nie zajechała zobaczyć się z najstarszą oliwką w Europie. Drzewko jest starsze niż Činar, wykiełkowało bowiem z początkiem naszej ery. Chłopakom, którzy nie podzielają moich botanicznych pasji nie chciało się iść. Wróciłam jednak po nich jak tylko się okazało jaką ta 2000- letnia roślina skrywa niespodziankę. W jej korzeniach mieszka rodzina żółwi! Biegaja wokół albo śpią pośród kwiatów i można je pogłaskać, wziąć na ręce. 










































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...