piątek, 11 sierpnia 2017

Pod słońcem Macedonii

Jak ja sobie wyobrażałam ten wpis! Nie słowa i zdania jakimi opowiem o naszej wizycie w kraju tak pełnym słońca, że umieścili je na swojej fladze. Rozmyślałam, jak to będę potem pisać: wypatrzony w internecie kameralny kemping nad brzegiem bezkresnego jeziora... zapach kawy gotującej się w dżezwie w rozgrzanym od wczesnego rana powietrzu, wesołe pluskanie Chłopców w cudownie orzeźwiającej i czystej wodzie, późnopopołudniowe spacery urokliwymi uliczkami, pachnące historią i woskiem z wąskich świec ciasne wnętrza macedońskich cerkwi. Pamiętam je ze zdjęć i opowieści lektorki macedońskiego, która całym sercem pragnęła pokazać nam ten niewielki lecz piękny, młodziutki kraj. Pamiętam też podróż do Grecji pare lat później. Dwie godziny macedońską autostradą, gdzie poza surowym południowym krajobrazem i odległymi światłami Skopje przez krótki moment, na trasie nie było kompletnie nic, ale dzięki lekcjom macedońskiego wiedziałam już, że to pustkowie kryje w sobie sekretne, piękne miejsca i przyjadę, by je dla siebie odkryć.
Niestety Macedonia mnie rozczarowała. Nie zabrakło zjawiskowych widoków, miłych ludzi i smacznego jedzenia. Jednak to co zobaczyliśmy nie sprawiło, że rozbiliśmy namiot na kilka dni rozważając by zostać na zawsze lub choć trochę dłużej... To były interesujące 24 godziny i napewno nie żałujemy. Zreszta rozczarowanie nie pojawiło się od razu.

Magiczne Kokino

Wydawać by się mogło, że góra nastroszona kilkoma skałami nie zrobi jakiegoś wielkiego wrażenia, zwłaszcza gdy już się kilka pięknych górskich zakątków, mniej lub bardziej spektakularnych widziało. Ot, zwykłe wzniesienie. Może to siła sugestii, może fakt, że poszłam tam sama, punktualnie o 15:00 było potwornie gorąco i czuć było zapach spalonej, nie tylko słońcem ziemi i trochę się bałam. Że pogubię drogę, że spadnę, że na stopach mam sandały, bo już nie było czasu zmienić butów, ale że nawet w butach górskich mogłabym spaść choć żadna to Orla Perć, i zabłąkanych Macedończyków i bezpańskich albo pasterskich psów... Jedno z czterech najważniejszych na świecie prastarych obserwatoriów uznanych przez NASA. Skoro tak to musi być niezwykłe, czyż nie? Dla mnie jest. Obejrzane na szybko, pośpiesznie opstrykane aparatem, byłam tam dosłownie chwilę, wpadłam jak wiatr by pędem, z dusza na ramieniu wrócić do czekających na mnie 15 minut drogi niżej w lejącym się z nieba żarze Chłopaków. Z wyschniętym do bólu gardłem bo nie chciałam zatrzymać się nawet na moment by sięgnąć po pojemnik z woda. Ale ta chwila wystarczyła, by poczuć kosmiczne genius loci. Muszę tam kiedyś wrócić, na spokojnie, jesienią. Widoki z góry równie niesamowite.

Ochryda nad pięknym Ochrydem

Tu zaczyna się mniej satysfakcjonujaca część naszej macedońskiej podróży.
Kemping. Nie spodziewaliśmy się luksusów. Nie przeszkadza nam, że ciepła woda jest tylko trzy razy dziennie przez dwie godziny, a toalety nie błyszczą nowością. Nawet nie chodzi o to, że było jakoś specjalnie brudno. Coś jednak sprawiło, że miejsce pełne odpoczywających nad obłędnie pięknie położonym jeziorem Macedończyków zrobiło na nas ponure wrażenie. Czas zatrzymał się tu jakieś trzydzieści lat temu, choć nie dla rzeczy materialnych. Mrowisko pamiętających lepsze czasy poustawianych w rzędach przyczep kempingowych, strach pomyśleć jak prezentują się od wewnątrz.. Sterty pordzewiałych, zniszczonych przedmiotów, walające się śmieci...
Bardzo chcieliśmy spróbować... Wieczór zakończył się w przypadkowym hotelu, brudniejszym niż to wyglądało na pierwszy rzut oka ale z przyjaznym, dość specyficznym klimatem. Wcześniej nagabywani przez kolesi na skuterach i rowerach, zdecydowaliśmy że pójdę zobaczyć oferowany przez nich apartament (sama...) ale również nie przypadł nam do gustu. Za to tavče gravče z duszonej fasoli zjedzone na późna kolację i kieliszek czerwonego macedońskiego wina trochę zatarło przykre wrażenie jakie zrobiła na nas nieprzyjemnie zatłoczona i hałaśliwa wieczorna Ochryda.
Ochryda dzienna prezentowała się nieco lepiej, ale naprawdę trudno dostrzec piękno tego miasta pod lukrem plastiku, tandety i komercji. Cerkwie i malownicze widoki na jezioro ratują nieco ten obraz. Jeśli chodzi o pełna dezaprobaty minę pana sprzedającego bilety w cerkwi św. Jana Kaneo to sama jestem sobie winna, gdyż nie dość że wlazłam do świętego miejsca goła (w ostaniej chwili zapomniałam dopakować do walizki moje długie spódnice) to jeszcze z ciekawskim dwulatkiem na plecach..
Zupełnie, ale to zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ulice Klimenta Ohridskiego, deptak w tureckiej części miasta. Na osłodę w niepozornej, malutkiej rodzinnej kawiarence pyszna turecka herbata, domowe lody i rozpływająca się w cukrze baklava.
Niesamowicie wyglada Činar, ogromny platan, jestem w stanie uwierzyć że ma 1100 lat, choć niektóre źródła podaja, że tylko połowę z tego. Elio, który wcześniej z wysokości nosidełka zapraszał do spaceru wszystkie napotykane pieski i kotki ("oć miał, hau-hau oć") po zabawie pod drzewem w rozgarnianie kurzu, czarne od brudu miał nawet powieki. Potwierdzamy, że w Jeziorze Ochrydzkim są węże wodne, conajmniej dwa, widzieliśmy je spacerując po pomoście.

Opuszczamy Macedonię wczesnym popołudniem ze słoikiem marmolady dyniowej, paroma paczkami pistacji i świeżym zapasem butelkowanej wody mineralnej. Jeszcze nie mamy pojęcia co  czeka nas w drodze przez "dzika Albanię"...


































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...