czwartek, 17 sierpnia 2017

Tylko krowa nie zmienia zdania, czyli gdzie jemy ostatnia kolacje w Albanii

Zupełnie straciłam poczucie czasu. Nie wiem jaki jest dzień tygodnia, jaka data i czy coś w czasie naszej podróży miało miejsce wczoraj czy pare dni temu a może miesiąc? Wakacje to inny wymiar czasowy i zawsze wydaje mi się, że nie ma nas w domu dłużej niż to ma miejsce (chyba powinnam napisać czas ;)  ) w rzeczywistości. Jednocześnie trudno mi uwierzyć, że włóczymy się już ponad dziesięć dni i mamy na liczniku jakieś 2500 km.
Kolejnym przystankiem miał być Berat. Jesteśmy w Krujë.
Po bezskutecznej próbie znalezienia sensownego noclegu i przeanalizowaniu odległości (góry i te sprawy) zaczęliśmy się zastanawiać czy nie odpuścić tym razem ostatniego z trzech w Albanii miejsc umieszczonych na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO ( obok Gjirokastry i Butrintu). Rozmowy z obozującymi na naszym kempingu rodakami utwierdziły nas w tym przekonaniu, zwłaszcza że Berat i "albańskie miasto hobbitów" są do siebie w jakimś sensie podobne. Obiecano nam fajny zamek z widokami i super targ w stylu tureckim, a w hotelu widok na jedno i drugie. Tym razem nie rozczarowaliśmy się.
Po drodze chcieliśmy zobaczyć jeszcze Vlore, a konkretnie Zvernec Monastyr, położony na wyspie, do której prowadzi z lądu most. Most na każdym zdjęciu z wyszukanych u wujka googla wyglądający inaczej:  zrujnowany,  pięknie wyremontowany a jeszcze na innym tylko do połowy z malutka łódeczka obok bliższego wyspie końca. Oraz stary meczet w centrum. Niestety, mimo że kemping opuściliśmy w południe a do Krujë jedzie się około cztery godziny, zdążyliśmy tylko szybko wykapać się na plaży w okolicach Himarë na Riwierze Albańskiej, gdzie na lunch zjedliśmy kupioną w małym sklepiku baklavę (roztoooopila nam się od słońca!) popitą sokiem truskawkowym z kartonu. Na solidniejszy posiłek zatrzymaliśmy się w jednej z licznych leśnych restauracji pod Przełęczą Llogara, przez którą prowadzi jedna z najpiękniejszych dróg Albanii. Asfaltowe zawijasy wraz z wyczerpującym słońcem tak mnie uśpiły, że podobno budzona w najładniejszych miejscach z z równie uśpiona Go-pro w zaciśniętej dłoni wymruczałam, że "wszędzie jest tak samo ładnie" i ponownie zagłębiłam się w sennym niebycie. W menu knajpy znajdowały się rarytasy w rodzaju głów rozmaitych zwierząt domowych oraz ich serc, żołądków... Nie zabrakło nam odwagi ale widzieliśmy olbrzymie porcje na sąsiednich stolikach a mieliśmy ochotę na coś lżejszego. Nieśmiała kelnerka nie bardzo  potrafiła nam wyjaśnić co kryje się pod  pozostałymi albańskimi nazwami. Z zamówionych na ślepo dań wyszedł całkiem smaczny obiad. Objedliśmy się opiekanym serem, zupą "warzywną", smakującą trochę jak nasz krupnik, intensywnie pachnącą żołądkami, czymś co nazywa się Arapash i przypomina polentę z kawałkami podrobów i przede wszystkim grillowanym bakłażanem, cukinia i zielona papryka oraz piklami z tychże.

Z wypasionego jak na nas hotelu (****, podejrzewam że wkrótce wraz z wzrostem popularności Albanii, nie będzie nas na niego stać) rozpościera się imponujący widok na bliższa i dalsza okolicę. Wczesnym wieczorem do naszego balkonu dobiega turystyczny gwar i skoczna muzyka, w ciagu dnia z położonych w dole zabudowań słychać kozę i koguta. Co jakiś czas z sąsiadującego z hotelem meczetu rozlega się nawoływanie muezzina. Śniadanie smaczne. Zakupy na pełnym niesamowitości (podobno albańskich i mniej lub bardziej hand made) tureckim bazarze zrobione (ostatecznie zostałam bezwzględnie i siła wyciągnięta  z niego przez moich towarzyszy podróży). Przed nami wieczorny spacer na zamek i ostatnia w Krainie Orłów (wiedzieliście, że Albania czyli Republika e Shqipërise tak ładnie się nazywa?)  kolacja.
















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...