Podobno tak nazywana jest Subotica z powodu kolorowych domów. GPS pokazywał trochę ponad godzinę do celu. Nasi gospodarze miny mieli sceptyczne. Zachęcali nas do odwiedzenia raczej położonej pół godziny drogi od kempingu plaży nad wartkim strumieniem płynącą i czysta rzeką. Po chwili wahania wybraliśmy jednak Subotice. W końcu to z jej powodu wybraliśmy kemping na nocleg, chociaż wszystko wskazuje na odwrót: serbskie miasto stało się pretekstem do odkrycia tego magicznego miejsca pełnego dobrej energii.
Sama Subotica nie zrobiła na nas jakiegoś szczególnego wrażenia. Parę strojnych domów i ogólny chaos, ściany pobazgrane sprayem. Obiecaliśmy Mateo frytki i colę. Chętnie skonsumowałby je w swojej ulubionej "restauracji" ale uparłam się, że to nie będą mcfrytki tylko serbski fastfood.
Pierwszym lokalem, który zauważyłam była jednak księgarnia na głównym deptaku, przy którym, pod numerem 4, znajduje się najbardziej niezwykły budynek. Postanowiłam od razu kupić Hobbita, nasz pobyt w Serbii nie będzie zbyt długi i może kolejnej okazji nie być (jak już kiedyś pisałam wolę Hobbity z antykwariatu).
W drodze powrotnej dosłownie chwila na promenadzie nad jeziorem Palić. W zapadającym zmroku kupujemy w piekarni burki i bułki i wracamy by wreszcie uskutecznić celebracje wieczoru na naszym urokliwym kempingu.
No i nic z tego. Dwa przejścia graniczne, jeden błąd. Jedziemy na większe nie spodziewając się kłopotów i tracimy na nim dwie godziny. Zabijamy czas obserwując samochody. Mijamy Czechów, których dzieci na tylnym siedzeniu oglądają Krecika, każdy inny odcinek. Za chwile polskie auto, a na ekranach Wilk i Zając, tym razem zsynchronizowane ;) Mija nas auto na austriackich blachach z przyczepioną z tyłu ogromną serbską flagą. W innym jakaś muzułmanka odwzajemnia śmieszne miny dziewczynce z samochodu przed nią. I tak sobie tkwimy w korku, Chłopcy zasypiają. Wracamy dopiero przed północą, prosto do śpiworków.
Rano długo się pakujemy, w międzyczasie gawędząc z właścicielami, kolejny raz poczęstowani kawą.
Kolacja w przydrożnej knajpie, smaczna pljeskavica z grillowanymi warzywami. Koło stolików kreci się wychudzony piesek. Chłopcy interesują się nim, Elio wesoło zaczepia, Mateo jest go żal i wygląda na to, że chętnie by go przygarnął. Nie możemy go zabrać, podobnie jak pająka który uplótł sobie gniazdo w czapce Taty, nieużywanej od wczoraj, upchniętej w namiotową przegródkę. Ruszamy dalej. Do zarezerwowanego hotelu docieramy znów koło północy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz