Opadły
mgły i szykuje się kolejny grill. Ponieważ o barbecue już było,
napiszę co nieco o statkowym jedzeniu.
Podstawową
zasadą jeśli chodzi o wyżywienie, niezależnie od kompani jest to,
że ma być smacznie. Marynarze spędzają na statku połowę (a
nierzadko znacząco większą) swojego przedemerytalnego życia, więc
co by morale załogi nie osłabły, kucharz musi dobrze gotować, to
oczywiste. Rzecz jasna, w zależności od talentu kucharza poziom i
walory smakowe serwowanych posiłków mogą się znacząco różnić.
Jednak nie tylko umiejętności chief cook'a maja tu znaczenie.
Poza
tym, że zdobywszy różnorakie wykształcenie i doświadczenie w
zawodzie, kucharze i tak przechodzą dodatkowe szkolenie w firmie,
zanim dostąpią zaszczytu mieszania w garnkach na statkach kompanii,
sporo na temat owego mieszania ma do powiedzenia kapitan konkretnego
statku. To on ostatecznie (po konsultacji z szefem kuchni) decyduje o
zaopatrzeniu, a także weryfikuje menu. Może zasugerować rodzaj
diety lub dodawanych przypraw. Ale i jego pomysły, co widać na
przykładzie tej akurat lini, są ograniczone. Nie w każdym porcie
jest możliwe zrobienie większych zakupów, ze względu na jakość
jedzenia, przesadne kontrole w porcie czy problemy logistyczne.
Dodatkowo niektórych produktów po prostu nie ma. Tu w Południowej Ameryce jest na przykład problem z warzywami i nabiałem, co
potwierdziła (z nostalgią) poznana przed tygodniem, mieszkająca
od jakiegoś czasu w Peru nasza rodaczka, żona agenta z Callao. Mamy
tu rewelacyjne mięso (naprawdę smaczne i czuć, że bez
„ulepszaczy”) ale o przyzwoitych jogurtach, kefirze czy
prawdziwej śmietanie możemy pomarzyć. To samo z warzywami:
kapusta ze słoika i szparagi na okrągło, trochę lodowej sałaty i
kilka pomidorków koktajlowych ukrytych pomiędzy liśćmi. I
wszystko. Mateo już zapomniał jak wygląda brokuł.. (jedyne
warzywo, które ten mięsożerny raczej dinozaur spożywa bez
grymasów, a nawet z ochotą). A ja tęsknie za ogórkiem kiszonym..
Jest
za to limonka. Wszechobecna. Polska żona agenta z Peru, mówiła, że
dodają ją tu (na południu) do wszystkiego. Dało się to odczuć i
na naszym statku. Osobiście, choć nie mam nic do limonki, długo
musiałam się przyzwyczajać do tego aromatu w herbacie zamiast
ulubionej cytryny (które w końcu też już są), a do herbaty
zaparzonej z imbirem nie nadaje się zupełnie. Mateo, jak widać
odnalazł się w południowoamerykańskich smakach, bo limonkę
wyciska nałogowo. Pije wodę z cukrem i limonką kilka razy dziennie
i jak stary Latynos przyprawia nią wszystko co ma na talerzu
(Wiadomo więc już skąd mu się wziął ten szał na sprajta...)
W
harmonogramie statkowego dnia są trzy główne posiłki, na każdy
można dostać coś na ciepło, zatem żadnych ekstrawagancji w tym
temacie. Tradycyjnie i europejsko, czyli:
- śniadanie koło 8:00; jeśli nie masz ochoty na „śniadanie farmera”, „tosty po hawajsku” czy „tuna sandwich” możesz zażyczyć sobie „jajo wedle życzenia”. KAŻDY kucharz potrafi zrobić idealne sadzone na bekonie, niezbyt przypieczonym i w sam raz chrupiącym, z rozlewającym się smakowicie żółtkiem :) Zazwyczaj w niedziele są naleśniki, w zależności od kucharza w wersji bardziej lub mniej przypominające te znane w Polsce, tylko raz czy dwa trafiły mi się prawdziwe grubaśne pancakes w wersji z amerykańskich filmów familijnych. Tu naleśniki są w sobotę.
- lunch w samo południe; zupa i na drugie mięso z dodatkami: ziemniaki, makaron lub ryż na rozmaite sposoby. Na „Canberze” ktoś, jako dodatek szczególnie upodobał sobie pyzy i te, czasem w niespotykanej wariacji, jemy najczęściej. Do tego deser: owoce (lokalne i dzięki temu super świeże, więc zdarza się popróbować egzotycznych przysmaków nie skażonych chemią i długim magazynowaniem oraz transportem, np. marakuja albo liczi (fuuuj!) ), a dwa razy w tygodniu – tu w czwartki i niedziele LODY :) No i, zapomniałabym, na wszystkich statkach, na których byłam (więc to chyba specyfika niemieckich statków ogólnie) w sobotę podają Eintropf czyli grochówę, a do tego parówkę albo jakąś kiełbachę. (Na Canberze czasem soczewicową, jak zabraknie grochu.)
- dinner, czyli po naszemu obiadokolacja ;) około 17:30, tak samo jak na lunch, tylko bez zupy i deseru, czyli mięcho z jakimś innym dodatkiem, a jeśli ktoś się nie najadł (ja w okolicach drugiego na lunch „pękam w szwach”, a jeść lubię..) szwedzki stół z serami, wędlinami itp.
Czasami,
na niektórych statkach zarówno na lunch jak i kolację są do
wyboru dwie potrawy. Na tym tylko w piątek: danie z ryby lub danie
mięsne. Ale nie napisałam jeszcze, że zupełnie inne menu szef
kuchni szykuje dla załogi filipińskiej (która ma też swoją
osobną stołówkę). Niezbyt elegancko wyglądające, ale ciekawe w
smaku potrawy, głównie z ryb (rybie głowy to największy przysmak!) albo duszonego mięsa. Ostre przyprawy
owszem, ale nie zawsze, częściej coś dziwnego w smaku,
słodkawo-kwaśnego, jednak nie w ten "chiński" sposób, jaki lubię. Dodane w dużej ilości bardziej mnie drażni niż smakuje, może to kwestia przyzwyczajenia do określonych smaków. Muszę podpytać kucharza, bo nie potrafię skojarzyć tego aromatu z żadną znaną mi przyprawą, może jakiś rodzaj octu winnego? No i, jak to w kuchniach Azji,
ogromna ilość ryżu do każdego posiłku. Tata mówił, ze zawsze
mają na statku pełen magazyn. Filipińczycy jedzą też sporo
jajek.
Co
kilka tygodni, tak jak to ma miejsce dziś, zjadamy kolacje w postaci
grillowanej, na tarasie ;)
Na
statkach tej kompanii są jeszcze dwa spotkania przy stole, tzw.
„kawa”. Codziennie o 10:00 i 15:00 załoga z mostka i „dziupli”
(maszyny), może omówić bieżące sprawy lub odreagować podczas
luźnych plotek, popijając kawą lub herbatą kawałek sztucznego
ciasta z zamrażarki lub duńskie ciasteczko z metalowej puszki,
chyba że kucharz ma akurat dobry dzień i wenę i wyjątkowo upiecze
coś pysznego (vide: ten post).
Wieczorna
impreza stanęła pod znakiem zapytania, bowiem w południe załamała
się pogoda. Zacinający deszcz jednak marynarzom nie straszny,
rozstawiono stoły i po południu na grillu zaczęło obracać się
dorodne prosię. Gdy było gotowe, po deszczu zostały już tylko
lekko wilgotne krzesła i nieco śliska podłoga, mimo to przyjęcie
się „nie kleilo”. Oficerowie oddali się bez reszty grze w
pokera, uśmiechnięta załoga pogaduchom w swoim trudnym do nauki
języku, a my poszliśmy spać. Nawet nie pytajcie o karaoke.