To
już nasz trzeci dzień na statku. Nasze organizmy wciąż usiłują
zaadoptować się do strefy czasowej, w której się znaleźliśmy, a
senność pogłębia niewielka ale
wszechobecna mgła i gęste chmury. Tata mówi, że w Peru tak zawsze
i wkrótce aura się rozjaśni, i rzeczywiście pierwsze promyki
nadpacyficznego słońca pomału zaglądają do naszej niedużej ale
przytulnej kajuty. Mateo chodzi spać koło „3:00” w nocy i
wstaje w okolicach „15:00”, mimo to tryska energią i najchętniej
przemieszczał by się po statku z prędkością welociraptora,
podskakując i dotykając wszystko po drodze. To podśpiewuje, to
zadaje pytania w stylu "Tato, a można naciskać te guziczki?"
Po
kolacji zakotwiczyliśmy u wybrzeży Ekwadoru. Dla uczczenia tego
faktu statek natychmiast się rozkołysał. Tata mówi, że
trafiliśmy na „martwą falę”, tzw. swell,
którego w tym rejonie jak dotąd nie miał przyjemności
doświadczyć. Proszę bardzo, wystarczy zabrać mnie na
statek, by anomalie zaczęły się gromadzić.. W dodatku nastraszył
nas piratami, co wcale żartem nie jest! Jeśli ktoś wyobraża sobie
pirata tak, jak do niedawna ja sobie wyobrażałam, czyli kogoś w
rodzaju Jacka Sparrow'a przemierzającego morze na trójmasztowcu z
trupimi czaszkami na czarnych żaglach, radzę pogrzebać w
internecie i przestanie być śmiesznie. Zwłaszcza w okolicach
Ekwadoru i Kolumbii. Zwłaszcza na kotwicy. Na szczęście nikt nas
nie porwał dla okupu i szczęśliwie przybiliśmy do brzegu, o czym
jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz