Kiwało
cały wieczór. Mateo oczywiście okropnie bał się piratów, ale
fakt, że Matka nie daje rady czytać mu bajki na dobranoc z powodu
lekkich mdłości i co chwila napiera na niego biodrem, niesłychanie
go rozbawił. Bałam się, że nie zaśnie, ale kiwanie szybko
ukołysało go na dobranoc, a rano sam z siebie obudził się wesoły
i wypoczęty. „Hej, jesteśmy w porcie. Czujesz? Już nie kołysze”
mówię, więc poleciał wyjrzeć przez okno (przez to, przez które
widać cokolwiek, bo od przodu mamy widok zasłonięty kontenerami).
„Tu nie ma portu!”, stwierdza natychmiast. Rzeczywiście, stoimy
na rzece (Guayas), a nad jej brzegiem w obie strony, jak okiem
sięgnąć, rozciąga się dżungla i nic poza tym. Jak się okazuje
w mesie, z drugiej strony widać niewiele więcej, jeśli chodzi o
portowy krajobraz: jedna mała keja i slumsy, gdzieś hen, daleko,
parę wieżowców. Dowiadujemy się, że do centrum jest jakieś 40
minut taksówką (5$). Musimy narazie poczekać na nowego kapitana,
bo nie mamy kasiory. Nawet nie mamy skąd pożyczyć, Steward mówi,
ze chłopaki też się póki co nie wybierają na zakupy ani
dziewczyny bo spłukani. Dziś wymiana Mastera, choć wciąż nie
wiadomo, co z tym krokodylem.. Kapitan obiecał przysłać Mateo
zdjęcie gada.
Rano
mieliśmy małą acz upierdliwą awarię – zepsuł się system
toaletowy. W poszukiwaniu działającego kibelka zawędrowaliśmy do
szpitala i apteki, gdzie zdecydowanie nie spodobało się Mateo
(zwłaszcza, że i tam toaleta nie działała), za to odkryliśmy
gdzie znajduje się basen i.. boisko do koszykówki (sic!).
Po
południu wybraliśmy się, zamówioną na bramce portowej taksówką,
do miasta (w sumie 20$ w obie strony). Jak już wyżej wspomniałam
port znajduje się w dzielnicy slumsów, więc nie pozwolono nam
oddalić się nawet na metr od bramy. Ze względu na nasze
bezpieczeństwo, rzecz jasna. Szkoda, że jest tam tak
niebezpiecznie, bo choć brudno i biednie, atmosfera wydawała się
dużo ciekawsza i luźniejsza niż w dusznym i nieco nadętym
centrum, choć i tam ludzie w większości sprawiają wrażenie bardzo
miłych i otwartych. Obserwując tę najbiedniejszą dzielnicę z
okien samochodu, czuliśmy się trochę jak w programach Wojciecha
Cejrowkiego (czy to nie do Ekwadoru właśnie miał zamiar się
przeprowadzić albo już to uczynił?): ta sama zakurzona ulica a na
niej takie na przykład obrazki: wielki garnek wystawiony na
drewnianym stołku przed obdartą knajpą a wokół niego, na
stojących na chodniku, mocno wysłużonych fotelach, grupka zajętych
wesołą konwersacją osób. W centrum zaś nadrzeczna promenada
(całkiem nowe i dość nowoczesne nabrzeże Malecón) pełna
egzotycznych roślin, barów – fast foodów, mini galerii handlowych
(bazarkowe ciuchy, okulary przeciwsłoneczne, pirackie płyty CD,
pamiątki z Ekwadoru made in China i tym podobny asortyment), no i
placów zabaw. Jako że od jakichś pięciu lat zwiedzamy w obcych
krajach głównie te ostatnie, nie inaczej było i tym razem.
Pospacerowawszy trochę brzegiem rzeki, praktycznie cały wolny czas
do umówionego powrotu taksówki spędziliśmy na jednym z nich. Ten,
który wybrał Mateo był na dość wysokim (jak na tę część
świata) poziomie i może nawet jako jeden z nielicznych przeszedłby
europejskie testy bezpieczeństwa.. Posiadał jednak inną,
dyskwalifikującą w niebieskich jak morze oczach małego Gringo
pozostałe place zabaw (nawet te europejskie i z trampoliną)
atrakcję, mianowicie „tor quadowy”. I to nie z jakimiś byle
pojazdami na pedały (jak gokardy w Rabce) tylko prawdziwymi
pędzącymi quadami na baterie!
Jeśli
chodzi o prędkość i bezpieczeństwo to dla mnie, jako
przewrażliwionej matki polki, dość ekstremalnym i podnoszącym
adrenalinę przeżyciem była jazda samochodem ponad 60/h nie tylko
bez fotelika dziecięcego (nie dodam, że z najwyższej półki) ale
bez pasów i jak to na południe od równika, bez specjalnego
przestrzegania przepisów ruchu drogowego w ogóle. Za to pośród
wszechobecnego i nieustannego dźwięku klaksonów..
Za
trzy tygodnie powtórka z rozrywki ;)
Tuż
przy placu zabaw stoi zabytkowy, drewniany wagon (zdjęcie, niestety
gdzieś nam się zapodziało..). Przyjęliśmy, że to wagon
kolejowy, okazuje się jednak, że to pamiątka po zlikwidowanym w
latach 50-tych ubiegłego wieku systemie komunikacji tramwajowej,
którego pierwszą linię (tramwaje konne) otwarto w lipcu 1873 r.
Nie mogę sobie wyobrazić, że w 1920 r. nabrzeżem Malecón
przemykały obok siebie liczne tramwaje parowe, elektryczne i konne
(nawet piętrowe) i można je było spotkać na każdej ulicy w
mieście! Szkoda, ze już ich nie ma, Mateo byłby zachwycony.
Zainteresowanym
tematem polecam zajrzeć tu.
Chyba
niepotrzebnie przejmuję się brakiem fotelika i pasów skoro dzieci
w Ekwadorze zasadniczo podróżują na pace pick-upów:
Guayaquil:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz