piątek, 5 lipca 2013

Guayaquil, Ekwador


Kiwało cały wieczór. Mateo oczywiście okropnie bał się piratów, ale fakt, że Matka nie daje rady czytać mu bajki na dobranoc z powodu lekkich mdłości i co chwila napiera na niego biodrem, niesłychanie go rozbawił. Bałam się, że nie zaśnie, ale kiwanie szybko ukołysało go na dobranoc, a rano sam z siebie obudził się wesoły i wypoczęty. „Hej, jesteśmy w porcie. Czujesz? Już nie kołysze” mówię, więc poleciał wyjrzeć przez okno (przez to, przez które widać cokolwiek, bo od przodu mamy widok zasłonięty kontenerami). „Tu nie ma portu!”, stwierdza natychmiast. Rzeczywiście, stoimy na rzece (Guayas), a nad jej brzegiem w obie strony, jak okiem sięgnąć, rozciąga się dżungla i nic poza tym. Jak się okazuje w mesie, z drugiej strony widać niewiele więcej, jeśli chodzi o portowy krajobraz: jedna mała keja i slumsy, gdzieś hen, daleko, parę wieżowców. Dowiadujemy się, że do centrum jest jakieś 40 minut taksówką (5$). Musimy narazie poczekać na nowego kapitana, bo nie mamy kasiory. Nawet nie mamy skąd pożyczyć, Steward mówi, ze chłopaki też się póki co nie wybierają na zakupy ani dziewczyny bo spłukani. Dziś wymiana Mastera, choć wciąż nie wiadomo, co z tym krokodylem.. Kapitan obiecał przysłać Mateo zdjęcie gada.






Rano mieliśmy małą acz upierdliwą awarię – zepsuł się system toaletowy. W poszukiwaniu działającego kibelka zawędrowaliśmy do szpitala i apteki, gdzie zdecydowanie nie spodobało się Mateo (zwłaszcza, że i tam toaleta nie działała), za to odkryliśmy gdzie znajduje się basen i.. boisko do koszykówki (sic!).







Po południu wybraliśmy się, zamówioną na bramce portowej taksówką, do miasta (w sumie 20$ w obie strony). Jak już wyżej wspomniałam port znajduje się w dzielnicy slumsów, więc nie pozwolono nam oddalić się nawet na metr od bramy. Ze względu na nasze bezpieczeństwo, rzecz jasna. Szkoda, że jest tam tak niebezpiecznie, bo choć brudno i biednie, atmosfera wydawała się dużo ciekawsza i luźniejsza niż w dusznym i nieco nadętym centrum, choć i tam ludzie w większości sprawiają wrażenie bardzo miłych i otwartych. Obserwując tę najbiedniejszą dzielnicę z okien samochodu, czuliśmy się trochę jak w programach Wojciecha Cejrowkiego (czy to nie do Ekwadoru właśnie miał zamiar się przeprowadzić albo już to uczynił?): ta sama zakurzona ulica a na niej takie na przykład obrazki: wielki garnek wystawiony na drewnianym stołku przed obdartą knajpą a wokół niego, na stojących na chodniku, mocno wysłużonych fotelach, grupka zajętych wesołą konwersacją osób. W centrum zaś nadrzeczna promenada (całkiem nowe i dość nowoczesne nabrzeże Malecón) pełna egzotycznych roślin, barów – fast foodów, mini galerii handlowych (bazarkowe ciuchy, okulary przeciwsłoneczne, pirackie płyty CD, pamiątki z Ekwadoru made in China i tym podobny asortyment), no i placów zabaw. Jako że od jakichś pięciu lat zwiedzamy w obcych krajach głównie te ostatnie, nie inaczej było i tym razem. Pospacerowawszy trochę brzegiem rzeki, praktycznie cały wolny czas do umówionego powrotu taksówki spędziliśmy na jednym z nich. Ten, który wybrał Mateo był na dość wysokim (jak na tę część świata) poziomie i może nawet jako jeden z nielicznych przeszedłby europejskie testy bezpieczeństwa.. Posiadał jednak inną, dyskwalifikującą w niebieskich jak morze oczach małego Gringo pozostałe place zabaw (nawet te europejskie i z trampoliną) atrakcję, mianowicie „tor quadowy”. I to nie z jakimiś byle pojazdami na pedały (jak gokardy w Rabce) tylko prawdziwymi pędzącymi quadami na baterie!
Jeśli chodzi o prędkość i bezpieczeństwo to dla mnie, jako przewrażliwionej matki polki, dość ekstremalnym i podnoszącym adrenalinę przeżyciem była jazda samochodem ponad 60/h nie tylko bez fotelika dziecięcego (nie dodam, że z najwyższej półki) ale bez pasów i jak to na południe od równika, bez specjalnego przestrzegania przepisów ruchu drogowego w ogóle. Za to pośród wszechobecnego i nieustannego dźwięku klaksonów..
Za trzy tygodnie powtórka z rozrywki ;)


Tuż przy placu zabaw stoi zabytkowy, drewniany wagon (zdjęcie, niestety gdzieś nam się zapodziało..). Przyjęliśmy, że to wagon kolejowy, okazuje się jednak, że to pamiątka po zlikwidowanym w latach 50-tych ubiegłego wieku systemie komunikacji tramwajowej, którego pierwszą linię (tramwaje konne) otwarto w lipcu 1873 r. Nie mogę sobie wyobrazić, że w 1920 r. nabrzeżem Malecón przemykały obok siebie liczne tramwaje parowe, elektryczne i konne (nawet piętrowe) i można je było spotkać na każdej ulicy w mieście! Szkoda, ze już ich nie ma, Mateo byłby zachwycony.

Zainteresowanym tematem polecam zajrzeć tu.


Chyba niepotrzebnie przejmuję się brakiem fotelika i pasów skoro dzieci w Ekwadorze zasadniczo podróżują na pace pick-upów:



Guayaquil:



















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...