Burritos,
sombrero, Frida Kahlo.. No to jesteśmy w Meksyku!
Nie
wiadomo czy wyjdziemy na ląd. Po pierwsze mocno pada, a po drugie wciąż
nas męczy jakiś wirus. Mateo popija „drinki” z miodu, czosnku i
limonki, choć wolałby coś gazowanego z puszki, też smakującego
limonką, zamiast. Rano mieliśmy wizytę policjantów z psami.
Szukali narkotyków. O dziwo grzeczne i ułożone pieski nie
wyniuchały sporego zapasu gumiżelków Mateo, choć na moje oko są
baaaardzo uzależniające..
Na
statku jest okropnie zimno, jak zwykle. Klimatyzacja ch(ł)odzi pełną
parą. Tropik, a ja zamarzam. Czy to właśnie jest ten cały „efekt
cieplarniany”?? ;(
Próbowaliśmy
połączyć się na skype, ale „szybki” modem, który Tata uparł
się zakupić za (zmarnowane) 20$ mimo mojego zdecydowanego
sceptycyzmu, działał fatalnie. Z gadania nici. Można było co
najwyżej poczytać wiadomości nie czekając pół dnia zanim otworzy
się wybrana strona, jak było do tej pory (no ok, ok, cieszę się,
że w ogóle mamy na statku stałe łącze – rzecz jeszcze parę
lat temu nie do pomyślenia!), ale nie po to wybraliśmy się na
drugi koniec świata, żeby się niepotrzebnie denerwować.
Wielka
Niebieska Ryba
Manzanillo,
widzianego z pokładu wpływającego do portu statku nie da się
pomylić z żadnym innym miastem, a to za sprawą pewnej niebieskiej
żaglicy. Rzucająca się w oczy już z daleka podobizna najszybszej
ryby świata (istiophorus platypterus), z której miasto
zrobiło swój „znak firmowy” imponuje nie tylko wielkością ale
intensywnym, ultramarynowym kolorem. Widziałam ją przed
wyjazdem na zdjęciach wyszukanych przez „google images”, ale nie
spodziewałam się, że jest aż tak ogromna!
Po
obiadokolacji wyruszamy na mały wieczorny rekonesans do tzw. „down
town” (większość załogi udaje się zazwyczaj do „centrum”
czyli do galerii handlowej tudzież innego siedliska konsumpcji).
Taksówkę łapiemy sami, tuż za portową bramą. Rozważamy
skorzystanie z komunikacji miejskiej, ale nigdzie nie ma rozkładu, a
nikt z kilku czekających na autobus osób nie mówi po angielsku.
Uśmiechają się przepraszająco, bezradnie rozkładając ręce, na
znak, że nie rozumieją o co nam chodzi.
Jak
tylko podjeżdżamy do głównej ulicy pojawia się „komitet
powitalny”: kilka osób w różnym wieku, w strojach inspirowanych
ubiorem Azteków (lub Majów), jak mniemam, tańczy w niewielkiej
paradzie w rytm głośnej muzyki. Im dalej, tym więcej atrakcji:
stragany ze słodyczami, plastikowym kiczem, balonami na hel, bańki
mydlane a nawet orkiestra symfoniczna. Jest odpustowo, hałaśliwie i
tandetnie, ale swojska atmosfera wszechobecnej radości i zabawy
szybko się udziela. Nadchodzi zmierzch, a ludzi na ulicach przybywa.
Mnóstwo małych dzieci obserwuje wygłupy ulicznej trupy robiącej
sztuczki: żąglowanie, jazda na monocyklu i wymyślającej dla nich
zabawy i konkursy. Dochodzi 22:00 a tu głośna muzyka i zabawa na
całego!
Włóczymy
się trochę po coraz ciemniejszych ale za to coraz tłumniejszych
ulicach. Mnóstwo sklepów, restauracji, niestety księgarnia tylko
do 20:00. Może następnym razem zdążę kupić „Hobbita”,
którego przekłady na obce języki staram się (o ile to możliwe)
przywozić z każdego kraju, który odwiedzam. Chcemy kupić jakieś
pamiątki, ale nie interesuje nas masowy turystyczny kicz. Chociaż
przez moment zastanawiam się nad koszulką z Matką Bożą z
Gwadelupy, nosi je tu dużo osób podobnie jak bransoletki i inne
ozdoby z wizerunkami Maryi lub Świętych. Postanawiam jednak
darować sobie tanią prowokację ;) Wybieram chustę w tradycyjny
meksykański wzór i pare łapaczy snów. Mateo drewnianego,
ruchomego rekina. Pocztówki kupiliśmy jeszcze w Guayaquil. Kusi
mnie, żeby spróbować coś z ulicznych garkuchni, ale Tata jak
zawsze straszy „zemstą Montezumy”. Zapachy są smakowite nie do
wytrzymania, ale się powstrzymuję. Zastanawiam się, gdzie mogłabym
bezpiecznie spróbować menudo, meksykańskie flaki.
Robi
się późno, Mateo wybiegał się wreszcie i jest już mocno
zmęczony. Próbujemy łapać taksówkę, ale źle się ustawiamy i
dwa razy ktoś nam ją „sprzątnął sprzed nosa”. Kolejnej nie
dajemy sobie zabrać. Mimo zmęczenia, humory nadal nam dopisują.
Mały Gringo ledwo stoi na nogach, ale po katarze ani śladu, zdrowy
jak (niebieska) ryba! Widać Sprite (którego w końcu pozwalamy mu
wypić) i meksykański upał najlepszym lekarstwem na przeziębienie.
Coś tu jest w powietrzu, że się człowiekowi od razu robi lekko i
radośnie na duszy. Viva mexico! Meksyk jest super!
Czyż
nie jest uroczy? Ten maciupeńki krabik w maciupeńkiej muszelce
zachwycił mnie totalnie. Zwłaszcza, że pierwszy raz widziałam
takiego na wolności i to w chodnikowej kałuży! Czy te oczy mogą
kłamać? ;)
Na
bulwarze spotkaliśmy 2 mechanika i kadeta z naszego statku. Załapali
się na tę wcześniejszą ulewe i kupili sobie na zmianę spodenki z
motywem Angry Birds. Mateo, jak większość dzieciaków uwielbia
Wściekłe Ptaki, więc kazał zrobić zdjęcie, a za kazdym razem
jak widzi Drugiego albo kadeta nuci znajomo brzmiacą melodyjkę.
Safety First:
Manzanillo:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz