piątek, 12 lipca 2013

Manzanillo, Meksyk

Burritos, sombrero, Frida Kahlo.. No to jesteśmy w Meksyku!
Nie wiadomo czy wyjdziemy na ląd. Po pierwsze mocno pada, a po drugie wciąż nas męczy jakiś wirus. Mateo popija „drinki” z miodu, czosnku i limonki, choć wolałby coś gazowanego z puszki, też smakującego limonką, zamiast. Rano mieliśmy wizytę policjantów z psami. Szukali narkotyków. O dziwo grzeczne i ułożone pieski nie wyniuchały sporego zapasu gumiżelków Mateo, choć na moje oko są baaaardzo uzależniające..
Na statku jest okropnie zimno, jak zwykle. Klimatyzacja ch(ł)odzi pełną parą. Tropik, a ja zamarzam. Czy to właśnie jest ten cały „efekt cieplarniany”?? ;(
Próbowaliśmy połączyć się na skype, ale „szybki” modem, który Tata uparł się zakupić za (zmarnowane) 20$ mimo mojego zdecydowanego sceptycyzmu, działał fatalnie. Z gadania nici. Można było co najwyżej poczytać wiadomości nie czekając pół dnia zanim otworzy się wybrana strona, jak było do tej pory (no ok, ok, cieszę się, że w ogóle mamy na statku stałe łącze – rzecz jeszcze parę lat temu nie do pomyślenia!), ale nie po to wybraliśmy się na drugi koniec świata, żeby się niepotrzebnie denerwować.

Wielka Niebieska Ryba

Manzanillo, widzianego z pokładu wpływającego do portu statku nie da się pomylić z żadnym innym miastem, a to za sprawą pewnej niebieskiej żaglicy. Rzucająca się w oczy już z daleka podobizna najszybszej ryby świata (istiophorus platypterus), z której miasto zrobiło swój „znak firmowy” imponuje nie tylko wielkością ale intensywnym, ultramarynowym kolorem. Widziałam ją przed wyjazdem na zdjęciach wyszukanych przez „google images”, ale nie spodziewałam się, że jest aż tak ogromna!
Po obiadokolacji wyruszamy na mały wieczorny rekonesans do tzw. „down town” (większość załogi udaje się zazwyczaj do „centrum” czyli do galerii handlowej tudzież innego siedliska konsumpcji). Taksówkę łapiemy sami, tuż za portową bramą. Rozważamy skorzystanie z komunikacji miejskiej, ale nigdzie nie ma rozkładu, a nikt z kilku czekających na autobus osób nie mówi po angielsku. Uśmiechają się przepraszająco, bezradnie rozkładając ręce, na znak, że nie rozumieją o co nam chodzi.
Jak tylko podjeżdżamy do głównej ulicy pojawia się „komitet powitalny”: kilka osób w różnym wieku, w strojach inspirowanych ubiorem Azteków (lub Majów), jak mniemam, tańczy w niewielkiej paradzie w rytm głośnej muzyki. Im dalej, tym więcej atrakcji: stragany ze słodyczami, plastikowym kiczem, balonami na hel, bańki mydlane a nawet orkiestra symfoniczna. Jest odpustowo, hałaśliwie i tandetnie, ale swojska atmosfera wszechobecnej radości i zabawy szybko się udziela. Nadchodzi zmierzch, a ludzi na ulicach przybywa. Mnóstwo małych dzieci obserwuje wygłupy ulicznej trupy robiącej sztuczki: żąglowanie, jazda na monocyklu i wymyślającej dla nich zabawy i konkursy. Dochodzi 22:00 a tu głośna muzyka i zabawa na całego!
Włóczymy się trochę po coraz ciemniejszych ale za to coraz tłumniejszych ulicach. Mnóstwo sklepów, restauracji, niestety księgarnia tylko do 20:00. Może następnym razem zdążę kupić „Hobbita”, którego przekłady na obce języki staram się (o ile to możliwe) przywozić z każdego kraju, który odwiedzam. Chcemy kupić jakieś pamiątki, ale nie interesuje nas masowy turystyczny kicz. Chociaż przez moment zastanawiam się nad koszulką z Matką Bożą z Gwadelupy, nosi je tu dużo osób podobnie jak bransoletki i inne ozdoby z wizerunkami Maryi lub Świętych. Postanawiam jednak darować sobie tanią prowokację ;) Wybieram chustę w tradycyjny meksykański wzór i pare łapaczy snów. Mateo drewnianego, ruchomego rekina. Pocztówki kupiliśmy jeszcze w Guayaquil. Kusi mnie, żeby spróbować coś z ulicznych garkuchni, ale Tata jak zawsze straszy „zemstą Montezumy”. Zapachy są smakowite nie do wytrzymania, ale się powstrzymuję. Zastanawiam się, gdzie mogłabym bezpiecznie spróbować menudo, meksykańskie flaki.
Robi się późno, Mateo wybiegał się wreszcie i jest już mocno zmęczony. Próbujemy łapać taksówkę, ale źle się ustawiamy i dwa razy ktoś nam ją „sprzątnął sprzed nosa”. Kolejnej nie dajemy sobie zabrać. Mimo zmęczenia, humory nadal nam dopisują. Mały Gringo ledwo stoi na nogach, ale po katarze ani śladu, zdrowy jak (niebieska) ryba! Widać Sprite (którego w końcu pozwalamy mu wypić) i meksykański upał najlepszym lekarstwem na przeziębienie. Coś tu jest w powietrzu, że się człowiekowi od razu robi lekko i radośnie na duszy. Viva mexico! Meksyk jest super!


Czyż nie jest uroczy? Ten maciupeńki krabik w maciupeńkiej muszelce zachwycił mnie totalnie. Zwłaszcza, że pierwszy raz widziałam takiego na wolności i to w chodnikowej kałuży! Czy te oczy mogą kłamać? ;)




Na bulwarze spotkaliśmy 2 mechanika i kadeta z naszego statku. Załapali się na tę wcześniejszą ulewe i kupili sobie na zmianę spodenki z motywem Angry Birds. Mateo, jak większość dzieciaków uwielbia Wściekłe Ptaki, więc kazał zrobić zdjęcie, a za kazdym razem jak widzi Drugiego albo kadeta nuci znajomo brzmiacą melodyjkę.


Safety First:


Manzanillo:






































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wielkanoc w Małopolsce

W naszej podróżniczej ekipie coraz trudniej o wspólne zdanie na temat tego jak i gdzie chcemy podróżować, co zwiedzać i jakim aktywnościom o...