Trudno powiedzieć, że
budzi nas nieustający uliczny hałas i ciągłe trąbienie, skoro
jazgotliwy harmider za oknem trwał całą noc, ale jest to
niewątpliwie pierwsza rzecz, jaka przykuwa uwagę natychmiast po
przebudzeniu. Tak, sądząc po odgłosach miasta jesteśmy w Peru, a
na pewno gdzieś na południe od Zwrotnika Raka.
Hotel, do którego
przywieziono nas wczorajszego wieczora, czyli de facto nad ranem, bo
nasze organizmy wciąż jeszcze przyzwyczajone są do funkcjonowania
po przeciwnej stronie planety, nie zachwyca. Ponury i brudny, jak
cała stolica, chociaż właściwie nawet nie wiem, czy znajduje się
już w Callao czy jeszcze w Limie. Nasza ocena nie jest może jakoś
bardzo obiektywna, biorąc pod uwagę 12 godzin lotu, 24 całej
podróży oraz fakt, że przybyliśmy o zmroku. Nie da się jednak
zaprzeczyć, że pierwsze wrażenie jest raczej przygnębiające a
hotel brudny. Na pocieszenie „to jeden z lepszych, jeśli chodzi o
Peru”, więc nie ma co narzekać. A zawsze przecież można sobie
przypomnieć moskiewski akademik. Ale skoro już marudzę, to dodam
jeszcze, że mają tu wąskie rury kanalizacyjne. Kto się z tym
zetknął, a nie trudno, bo takie systemy i w centrum Manhattanu
funkcjonują (Seamans Mission przy Union Square), wie o co chodzi.. ;)
Dość przyzwoicie
urządzona ale niezbyt czysta łazienka nie zachęca do kąpieli, ale
gorący prysznic jest jedną z rzeczy o których marzę najbardziej.
Tym bardziej, że choć temperatura na zewnątrz dla mieszkanki
Europy Pn. nie jest jakoś szczególnie dokuczliwa, to
kilkudziesieciominutowe czekanie na bagaż (uff.. hurrraa! tym razem
nie zgubili mi plecaka*) w zimnej hali w podkoszulku i cienkim
swetrze oraz koszmarne zmęczenie sprawiło, że okropnie
przemarzłam. Po kąpieli wszyscy padamy na łóżko i natychmiast
zasypiamy. Mi śni się, że ktoś włamuje się do naszego pokoju by
nas porwać ;)
Rano mówię do Mateo:
„Wiesz, że w przedszkolu właśnie jedzą podwieczorek, a Ty
dopiero wstajesz na śniadanko?” „Nie wierzę!” odpowiada serio.
Jeszcze tylko skromne
śniadanie (ale z porządnie zaparzoną, dobrą kawą), mały korek
po drodze, paranoiczna kontrola, z przeszukiwaniem naszych walizek
włącznie, na terenie portu i jesteśmy na statku.
Fajnie się lata KLM-em
Podobno mieliśmy
szczęście, że nasz lot z Holandii do Peru wyjątkowo obył się
bez urozmaiceń w rodzaju zbiorowej histerii, palpitacji serca
któregoś z pasażerów tudzież biegającego po całym pokładzie
wrzeszczącego stada małych dzieci. Nasze dziecko też jakoś dało
radę wytrzymać pół doby w powietrzu. Jak tylko znaleźliśmy
swoje miejsca, Mateo zrzucił buty, rozsiadł się wygodnie, oparł
stopy o rozkładany stolik i zainteresował ekranem i pilotem
umieszczonymi tuż przed jego twarzą. Przyznaję, osobisty telewizor
to przyjemne rozwiązanie jeśli chodzi o zbyt długie loty. Sama
obejrzałam Sugarmana a potem zrelaskowana i rozluźniona muzyką do
praktykowania jogi, dla podtrzymania nastroju przypomniałam sobie
intro ze Skyfall (razem z pościgiem po dachach Wielkiego Bazaru).
Mateo zaliczył dwie kreskówki w angielskiej wersji językowej, w
tym znanego mu już Piotrusia Pana, rechocząc w trakcie seansu na
cały samolot. Mile zaskoczyło nas jedzenie, jak na samolotowe
żarcie całkiem całkiem, co Jego Wybredność Mateo potwierdzi.
Jeśli
komuś zbytnio nie przeszkadza czyjeś marudzenie, zwykle warto
dzieciaka brać ze sobą do samolotu, gdyż jest doskonałą przepustką
(nie licząc tanich linii, gdyż tam trzeba dodatkowo płacić za
takie przyjemności) w przypadku długich kolejek. Nie jestem pewna,
ale chyba nawet szanowna pani Steczkowska Justyna musiała w
Warszawie odstać swoje, bo jej świta była mniej nieletnia, podczas
gdy my przemknęliśmy bocznym przejściem :D
Na lotnisku w Limie
oprócz agenta przywitał nas ogromny bilbord z Machu Picchu
(reklamujący piwo). Niestety, Däniken,
obce cywilizacje i tajemnicze skarby przodków.. - nie tym razem ;)
* dwa razy zgubiony bagaż
na pięć lotów to chyba sporo ze statystycznego punktu widzenia?
Pozdrawiam Polskie Linie Lotnicze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz