Dryfujemy.
Wyglądam zdziwiona przez okno, Mateo czym prędzej biegnie w stronę
bulaja by potwierdzić moje spostrzeżenia, czyżby statek się
popsuł? Zaciekawieni ubieramy się i idziemy na mostek. „Czemu
stoimy, coś nie tak?” Otóż nie, jak się okazuje „mamy za dużo
czasu” a nie chcemy przybyć za wcześnie do Guayaquil, by – z
wiadomych względów – nie stać na kotwicy w oczekiwaniu na wolną
keję. Załoga w przeciwieństwie do pasożytów, tfu! pasażerów -
obiboków nie próżnuje. Z ochotą i pracowitością godną mrówek,
marynarze rozpakowują kontener, w którym przysłano dla nas solidny
zapas alkoholu i słodyczy (w sensie dla całej załogi, nie że dla
naszej trójki cały kontener..). Ciekawe czy to szczęśliwy
przypadek czy do Hamburga dotarły niepokojące (żeby nie napisać
straszne) wieści, że na Canberze skończyło się piwo w barze.
Myślę, że nie, bo to mógłby być skandal na całe Niemcy, gdyż
jak mi wiadomo istnienie baru, w którym nalewane jest piwo z beczki,
jest jednym z wymogów obowiązujących na niemieckich statkach. W
końcu marynarz, zmuszony spędzać długie miesiące na kilkunastu
metrach kwadratowych popychanej przez wiatr i fale oraz obciążonej
kilkoma tysiącami kontenerów blachy, też człowiek. Również
Mateo bardzo chętnie zagląda do statkowego baru, nazywanego tu
ładnie „Officers' Day Room”, na który on z kolei mówi,
nie wiedzieć czemu „baza”. Tam co niedziela wypija swoją
„beczułke” Sprajta lub Fanty. Niepokojące, wiem.
Podczas
stania na kotwicy również trzeba pełnić wachtę. Trochę mnie to
dziwiło, ale z drugiej strony fakt, dobrze pilnować by nikt nam nie
wpłynął w pupę. Nie podpłynęli piraci. Albo kotwica nie wyrwała
się i statek niepostrzeżenie nie odpłynął na Madagaskar.
Wieczorem
zrobiliśmy zakupy w świeżo zaopatrzonym slopchest czyli tzw.
kantynie. Na liście wpisujemy kody produktów a potem Steward
zostawia nam je pod drzwiami kabiny. „Prawie jak w Almie” śmieje
się Tata. Tak, tylko, że w Almie zwykle zamawiamy coś więcej niż
tylko słodycze i alkohol..
Jeszcze
o kolacji, bo dziś była najlepsza ze wszystkich. Marynarze uwędzili
rybę, chyba tuńczyka, re-we-la-cja! Rozpływała się w ustach. I
zupełnie nie miała ości! Miodzio. Mateo powiedział, że „mógłby
wtranżolić aż cztery kawałki”. Tak Ci smakowała? - pytam. „Nie
smakowała, ale jadłem” (bo Mateo wie, że jak coś zdrowe to
trzeba zjeść, chyba że to ananas, seler naciowy albo parę innych
na które umówiliśmy się, że mu darujemy) Tylko szkoda, ze
pałaszował aż mu się uszy trzęsły! A na deser: pudding
czekoladowy z bitą śmietaną. Mateo bez, ale za to z dokładką. No
i złociste źródełko w barze znów popłynęło pienistym
strumieniem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz